niedziela, 4 listopada 2018

24. Wiadomo


A – Augustyn

J – Świadek Jehowy

D – Dawid

S - Samson



***



Każdy lubi przebywać wśród swoich.

           

            Filozofowie dialogu mogą sobie opowiadać, jak ważne dla odkrycia tożsamości Ja jest spotkanie z Radykalnie Innym Ty. Człowiek, który takie Radykalnie Inne Ty spotyka, zwykle czuje się po prostu Nie-Na-Miejscu. Poczucie Bycia-Nie-Na-Miejscu rzadko kiedy ma jakiś pozytywny wpływ na Ja – chyba, że za „pozytywny wpływ” uznamy wzrost wiedzy na temat tego, kogo i czego należy unikać. Spotkanie z Radykalnie Innym Ty ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy zaczyna się od spotkania z tym, co w Radykalnie Innym Ty jest Podobne do mojego Ja. Jeśli zaczynamy od Tego-Co-Różne, dotarcie do Tego-Co-Podobne może okazać się praktycznie niemożliwe. Dialog jest ważny – ale jak mamy dialogować z kimś, kto nie posługuje się żadnym ze znanych nam języków?

            Od połowy grudnia do połowy lutego w życiu Pana Heretyka prawie nic się nie zmieniło. Jak wiadomo, „prawie” robi wielką różnicę. Grudzień minął Panu Heretykowi w atmosferze pieśni adwentowych i zapalanych przed świtem świeczek. Jak już wspominałem, Pan Heretyk był człowiekiem honorowym i upartym. Nie pominął ani jednego dnia Rorat, chociaż jego Przyjaciółka w międzyczasie już zupełnie przestała się do niego odzywać. Wigilię Bożego Narodzenia spędził w Grobowcu, u Mamy. Mama Pana Heretyka wyjaśniła Panu Heretykowi, że od kilku lat organizuje w Grobowcu Wigilię dla swoich sześciu koleżanek, poznanych na terapii i w kółku kościelnym – w większości byłych żon alkoholików. Tradycji miało stać się zadość również i tego roku. Ponieważ w towarzystwie brakowało osób przed pięćdziesiątym rokiem życia i posiadających chromosom Y, Pan Heretyk z konieczności pełnił rolę rodzynka w makowcu.

Było mi po prostu głupio, gdy musiałem słuchać, jaki to ze mnie wspaniały, mądry, sympatyczny, zabawny, elokwentny, wybitny, wrażliwy, kulturalny młody człowiek. Mama, jak to mama, wmówiła całej wsi, że jej syn to geniusz w czystej postaci. Taki geniusz, oczywiście, nie może się marnować, gnijąc na wsi – środowiskiem właściwym dla rozwoju kogoś takiego jest Wielkie Miasto, gdzie żyją Ludzie na Poziomie. Wszystkie panie były zafascynowane możliwością spotkania prawdziwego dżentelmana – takiego po dwóch kierunkach studiów, czytającego książki w językach obcych, „śmigającego na telefonie”, w dodatku wegetarianina! Przez te osiem lat zdążyły zapomnieć o chudym, pryszczatym nastolatku, który mówił im „dzień dobry” przed kościołem. Zmusiły mnie, żebym – jako jedyny mężczyzna w towarzystwie - przeczytał fragment Ewangelii przed wieczerzą. Nie przeszkadzało im nawet to, że dżentelman z miasta pracuje dla magazynu o profilu lewicowym – w końcu, to chyba oczywiste, że młody intelektualista z miasta będzie pracował dla magazynu o profilu lewicowym. Gdy panie dowiedziały się, że rzadko piję alkohol i że podpisałem najnowszy projekt antyaborcyjny, raczyły wpaść w tak głęboki zachwyt nad zaletami mego charakteru, że już nic nie mogło ich z tego stanu wyprowadzić – ani moje przerwy na papierosa, ani moja przemowa na temat „Czy antykoncepcja jest takim samym złem, co aborcja, i dlaczego z pewnością nie”, ani nawet moje nieśmiałe prośby o zwolnienie mojej skromnej osoby z uczestnictwa w Pasterce.



Impreza skończyła się tym, że nie tylko poszedłem na Pasterkę, ale nawet zacząłem wątpić w godziwość stosowania takich zdobyczy cywilizacyjnych jak prezerwatywy.



- [A] A więc mówią Państwo, że znają przepis na szczęście rodzinne?

- [J] Jehowa przekazał nam wszystko, czego potrzebujemy. Zachęcamy do czytania „Strażnicy” – aktualny numer poświęcony jest właśnie rodzinie. Można też poprosić o całkowicie darmowe studium biblijne - ktoś ze Świadków przyjdzie do pana do domu!

- [A] Cudownie! Mnie jednak interesuje ta sprawa rodziny. Słyszałem, że jeśli ktoś u was, u Świadków, nieopatrznie przyjmie chrzest, na przykład w wieku jedenastu czy trzynastu lat, to jeśli kiedyś potem, na przykład w wieku dziewiętnastu lat, odejdzie od Jehowy, wtedy rodzina i wszyscy znajomi zrywają z tą osobą kontakt. Czy na tym właśnie polega szczęście?

- [J] Szczęście to służba Jehowie. Oczywiście, jeśli dziecko jest niepełnoletnie, nikt nie wyrzuci go z domu. Dla każdego Świadka chrzest jest czymś bardzo ważnym. Nie chrzcimy niemowląt, a jedynie osoby, które świadomie dokonały wyboru, że chcą służyć Jehowie. Każdy Świadek wie, co to oznacza. U Świadków nikt nie przyjmuje chrztu „nieopatrznie”.

- [A] Słyszałem o przypadku dziewczyny, która odeszła od Świadków u progu pełnoletności. Ojciec zawiózł ją do miasta na drugim końcu kraju, gdzie miała już wynajęte wcześniej mieszkanie, i na tym swoją karierę rodzicielską zakończył. Dziewczyna utrzymuje jeszcze kontakt z dziadkami, którzy Świadkami nie są. Nie wydaje się pani, że to trochę słabe – ze środowiska zamkniętego jak oddział psychiatryczny trafić nagle do obcego miasta, gdzie nikogo się nie zna? Wybaczy pani, ale na szczęście to mi nie wygląda. Już prędzej na Armagedon.

- [J] Ci, którzy odchodzą od Jehowy, powinni znać tego konsekwencje. Wielu byłych Świadków wraca po tym, jak zostali wykluczeni. Mówią potem, że było to coś, czego wtedy potrzebowali, by przemyśleć swoje życie. Oni wiedzą, że Świat niczego dobrego nie oferuje, że się pogubili. Nie jest też tak, że wykluczeni są pozostawieni sami sobie. Mamy specjalne publikacje dla byłych Świadków – na temat tego, jak ważny jest powrót do Jehowy. Często też byli Świadkowie, widząc na ulicy wózki z publikacjami, podchodzą do nas. Pytają o najnowszy numer „Strażnicy” – nawet po odejściu starają się być na bieżąco. Możemy rozmawiać na temat powrotu do Jehowy, możemy kontaktować się w sprawach zawodowych – jeśli z osobą wykluczoną łączy nas miejsce pracy. Jeśli od Jehowy odchodzi współmałżonek lub niepełnoletnie dziecko, wtedy zmuszeni jesteśmy mieszkać pod jednym dachem – prawo Jehowy zabrania rozbijania małżeństwa. Wykluczenie jest jednak zasadą biblijną i jak najbardziej jest stosowane. Nie powinniśmy utrzymywać relacji z tymi, którzy zdradzili Jehowę i wybrali Świat. To jest też zagrożenie dla nas. Takie osoby mogą mieć na nas wpływ. Skoro wiem, że ta i ta osoba nie żyje według zasad, to czemu miałabym chcieć kontaktować się z taką osobą? Czy nie lepiej porozmawiać z kimś, kto mnie umocni na dobrej drodze? W Biblii jest napisane, żeby z takimi, którzy odeszli od Jehowy, nawet nie siadać do wspólnego stołu – mogę podać fragment…

- [A] Wydaje mi się, że wiem, o który fragment chodzi, dziękuję… A czy nie pomyślała pani, że takiej osobie wykluczonej będzie po prostu przykro?

- [J] Przykro?... No tak, ale czy i mnie nie jest przykro, że ta osoba nie żyje według zasad? Kiedyś byłam katoliczką. W katolickim kościele podczas Mszy siedzą obok siebie zupełnie obcy ludzie. Skąd mam wiedzieć w takiej sytuacji, kim jest ten, komu podaję rękę? Czy ta osoba żyje takimi samymi zasadami, co i ja, czy też może jest to ktoś, kto sobie z tych zasad żartuje? U Świadków jest inaczej – dobrze wiem, że wszyscy służymy Jehowie, że wszyscy postępujemy według tego, co głosi Biblia.

- [A] Przynajmniej wiadomo, kto.

- [J] Dokładnie tak! Nie tak, jak u katolików. Jest pan zainteresowany studiowaniem Biblii?...



hymmm.

What Would Levi Do?

Well, he would not clap…



Pan Heretyk lubił włóczyć się po mieście. Najlepiej z kubkiem kawy. Potrafił godzinami łazić i udawać, że jest bardzo zajęty. Mógł obserwować ludzi. Mógł się czuć bezpiecznie. Nawet, jeśli ktoś będzie coś od niego chciał, nie straci kontroli nad sytuacją. Przecież nikt z tych ludzi go nie zna. Może powiedzieć wszystko. Może być każdym. Nie musi się angażować. Po co miałby się angażować? Nie widać, że trzyma w ręce kubek z kawą – że jest zajęty?

Na ulicach stoją dziś nie tylko pikietujący obrońcy życia i zwolennicy wyboru. Ze swoimi stojakami, zawierającymi publikacje przyjazne Jehowie, stoją także Świadkowie. Chwilami Pan Heretyk zastanawiał się, po co im to wszystko. Społeczeństwo ma przecież świadomość, kto stoi za tymi stojakami - mianowicie sprytni i wygadani maniacy biblijni. Maniacy, którzy potrafią tak obracać Biblią, że w końcu wychodzi im coś zupełnie różnego od kazań księdza proboszcza czy opowieści zasłyszanych na katechezie. Większość społeczeństwa omijała te stojaki szerokim łukiem. Większość społeczeństwa nie lubi dyskutować i nie jest zainteresowana Biblią – a już na pewno nie na tyle, żeby to czytać.

Chwilami Pan Heretyk szczerze tym ludziom współczuł, chociaż oni zwykle wyglądali na całkiem zadowolonych brakiem zainteresowania ze strony reszty Świata. Po co komu Świat, skoro można stać sobie na ulicy z czymś do picia i prowadzić wielogodzinne rozmowy w obrębie swojej małej, stojakowej zmiany?

Po Wigilii w Grobowcu i Pasterce zrobił sobie przerwę od Kościoła. Przez prawie trzy miesiące nie kontaktował się z nikim z Indeksu. Co do relacji Pana Heretyka z jego Mamą, faktycznie nastąpiła duża zmiana. Przez te kilka tygodni był u niej praktycznie w każdy weekend. Poza tym, wrócił do swojego dawnego, samotniczego trybu życia – i musiał przyznać, że było mu z tym całkiem dobrze.



Okres zwykły ma jednak to do siebie, że w końcu się kończy.



- [D] Hej! Dawno cię nie było.

- [A] Kto powiedział, że jestem?

- [S] Negowanie własnego istnienia – to jakaś nowa moda wśród heretyków?

- [A] W tym miejscu, na tej ulicy, byłem już dzisiaj rano, czyli całkiem niedawno. Ten sklep mijałem wczoraj co najmniej trzy razy. Koledze chodziło jednak o coś innego – mianowicie o to, że dawno nie odwiedzałem Indeksu ani tej Bazyliki. Ucieszył się na mój widok, a więc uznał, że moja obecność w tym miejscu, w tym czasie oznacza odwiedziny w waszym kościele. Ale przecież spotkaliśmy się przypadkiem. Kolega nie może wiedzieć, czy planowałem dzisiaj jakieś odwiedziny, czy też może mam zupełnie inne plany.

- [D] Dobra, dobra. Mamy pięć minut do Eucharystii. Masz już swoje postanowienia na Wielki Post? Fajnie jest mieć jakieś postanowienia już podczas posypywania głów popiołem. Wiesz, to jest wtedy takie rozesłanie, takie potwierdzenie. Błogosławieństwo.

- [S] Ale jak nic nie masz, to bez stresu. Do Triduum jeszcze mnóstwo czasu. Każdy zdąży coś tam ze sobą zrobić.

- [A] To, że mamy dzisiaj środę, a nie wtorek czy sobotę, jeszcze nie oznacza, że trzeba coś ze sobą robić. Kto powiedział, że ja chcę coś ze sobą zrobić?
- [D] Dobra, dobra.

środa, 31 października 2018

Epilog

- To gdzie teraz?

Pytanie padło ze strony pryszczatego kościotrupa, który jak zwykle rozwalił się ze swoim plecakiem na tylnym siedzeniu w samochodzie Pana Heretyka. Kościotrup nazywał się Tymoteusz Paweł Szejna. Miał piętnaście lat. Nosił kucyk i okulary. Poza tym był idealną kopią Pana Heretyka. Nawet był mańkutem, jak Pan Heretyk.

            Pozostałe dzieci Pana Heretyka były praworęczne. Najstarsza córka Pana Heretyka, Gracja Maria, została jego córką, gdy miała dziewięć lat. Teraz miała już 23 lata. Studiowała teologię i historię sztuki. Niedawno dowiedziała się, że jest w swojej pierwszej ciąży. Prawdę mówiąc, cała rodzina już od dwóch lat czekała na to dziecko, od kiedy Gracja wyszła za mąż.

            Augustyn Grzegorz Płatkowski – Pan Heretyk - ożenił się z mamą Gracji, Faustyną Karoliną Adamczyk, gdy oboje mieli po 26 lat. Zamieszkali w Grobowcu, oczywiście razem z mamą Pana Heretyka. Po roku małżeństwa urodził im się pierwszy syn, Dominik Tomasz. Dominik był dziesięć lat młodszy od Gracji i dwa lata młodszy od Tymka. Prawie w niczym nie przypominał ojca. Nie był ani aż tak wysoki, ani aż tak chudy. Nie miał aż tak jasnych włosów ani aż tak fatalnej cery. Był silny, sprytny i ponad wiek samodzielny. Fascynował się motorami, nie książkami. Radził sobie doskonale w każdym sporcie i naprawdę potrafił się bić. Uwielbiał się popisywać i raczej słabo radził sobie z porażkami. W grupie zawsze musiał być liderem. Gdy czuł się niedoceniony, potrafił być zawistny i bezczelny. Nigdy jednak nie uciekał przed odpowiedzialnością, ale przewidywał konsekwencje swoich działań. Zwykle rozwiązywał problemy po cichu, jeszcze zanim sytuacja zdążyła wymknąć się spod kontroli. Podobnie wyciągał z kłopotów młodsze rodzeństwo i tych, których uważał za sojuszników. Pan Heretyk był z niego strasznie dumny.

            Rok po Dominiku urodziła się Monisia – czyli Helena Monika. U Monisi jeszcze przed narodzinami stwierdzono ciężką wadę genetyczną. Zmarła w trzecim dniu po porodzie. Były to naprawdę niezwykłe trzy dni – straszne, ale i niezwykłe. Zaraz po nich w naszym małżeństwie pojawił się pierwszy, poważny kryzys. Nie potrafiliśmy rozmawiać. Nie potrafiliśmy się dotykać. Prawdę mówiąc, nie potrafiliśmy na siebie patrzeć. Ale jednak jestem człowiekiem konsekwentnym. Postanowiłem, że nie popełnię błędu mojego ojca. Nie zostawię żony i dzieci tylko z tego powodu, że Pan Bóg nie stwarza samych potężnych dębów i baobabów. Czasem lubi powołać do istnienia kwiat jednej nocy. Monisia była naszym rzadkim, delikatnym kwiatem. Ostatecznie jej pojawienie się w naszym życiu było dla nas darem – nie zniszczyło nas, lecz umocniło.

            Tina była wspaniałą żoną i matką. Wiedziałem jednak, że nie mogę pozwolić, żeby zamknęła się w domu w towarzystwie garnków, zabawek i kotów (według różnych źródeł, Janina i Faustyna Płatkowskie miały pod swoją opieką od czterech do siedmiu zwierzaków – mieszkańców szopy porzuconej kiedyś przez kogoś w pobliskim lasku). Była przecież magistrem psychologii, nie wspominając o kursach doszkalających. Znalazła zatrudnienie w poradni rodzinnej, gdzie zajmowała się terapią rodzin po stracie dziecka (w tym po aborcji) oraz w domu samotnej matki, gdzie pracowała z nastolatkami w ciąży. Oczywiście, przy wielodzietnej rodzinie wymagało to doskonałego zorganizowania czasu nas obojga, nie mówiąc o zaangażowaniu dziadków (to jest mojej mamy i rodziców Alana). Ja oczywiście też musiałem pracować – w redakcji i na uczelni. Ale wszystko da się zrobić. W dni, kiedy Tina prowadziła poranne grupy terapeutyczne, dzieciaki zostawały pod moją opieką. Dopiero po obiedzie wolno mi było iść po książki do biblioteki. Czasem Tina miała popołudniowe dyżury w poradni – w takim układzie zaczynałem dzień od zajęć ze studentami, a wieczorem znowu byłem tatą. Oczywiście, praca w weekendy i święta którejkolwiek ze stron była surowo zakazana.

Gdy Pan Heretyk i jego Przyjaciółka skończyli trzydzieści jeden lat, urodziły im się dwie dziewczynki. Anastazja Łucja i Agnieszka Cecylia były sześć lat młodsze od Tymka i cztery lata młodsze od Dominika. Nie miały jeszcze nastu lat, a już było wiadomo, że wyrosną z nich modelki. Pan Heretyk poważnie rozważał posłanie ich do jakiegoś renomowanego klasztoru. Na razie jego dziewięcioletnie księżniczki były w domu rodzinnym i rozwijały swoje pasje – Aga trenowała taniec współczesny i gimnastykę artystyczną, a Nastka jazdę konną.

Choć wyglądały identycznie, miały zupełnie różne charaktery. Agnieszka była cichą, delikatną dziewczynką. Wyrażała siebie poprzez ruch i muzykę. Wyróżniała się także gorliwością w modlitwie – pod tym względem dorównywała Gracji. Nastka z kolei była buntowniczką. Feministyczny ideał – silna i niezależna, wiecznie w stanie wojny ze starszym bratem. Przywództwo Dominika było generalnie niezachwiane. Tymoteusz był starszy, ale zdecydowanie lepiej czuł się w roli doradcy wielkiego wodza niż lidera. Agusia i najmłodszy ze wszystkich Franek nigdy nie kwestionowali decyzji i metod działania Dominika – podobało im się, że mają tak ogarniętego i odważnego brata – mistrza łobuzowania i opiekuna słabszych jednocześnie. Gracja natomiast, z racji wieku, była zupełnie ponad tym wszystkim. Za ruch oporu przeciwko tyranowi odpowiadała więc Nastka – osobowość równie silna i równie mocno oddziałująca na najmłodszą dwójkę, to jest Agę i Franka.

            Franciszek Benedykt był beniaminkiem całej rodziny. Najmłodszy syn Pana Heretyka i jego Przyjaciółki przyszedł na świat dość późno – jego rodzice mieli już oboje po trzydzieści dwa lata. Franek urodził się jako wcześniak. Badanie przesiewowe słuchu stwierdziło, że maluch praktycznie nic nie słyszy. Z czasem okazało się, że Franek jest niezwykły z jeszcze kilku innych powodów. Wada wzroku, alergie skórne, astma, silna nietolerancja glutenu. Ustalmy jedną rzecz. Franek nie jest osobą niepełnosprawną ani nic takiego. Po pierwsze, uwielbia swoje implanty – uważa, że technologia w jego głowie nadaje mu status cyborga, niezwyciężonego post-człowieka rodem z filmów science-fiction. Jest przekonany, że w przyszłości dostanie się do specjalnej jednostki antyterrorystycznej i stanie na czele wielkiej krucjaty przeciwko muzułmanom.

Na razie chodzi do klasy integracyjnej. Franek jest dwujęzyczny – posługuje się zarówno językiem mówionym, jak i miganym. W ciągu dwóch czy trzech lat od jego narodzin cała nasza rodzina stała się dwujęzyczna razem z nim. Rodzeństwo Franka często miga między sobą  - także w sytuacjach, gdy brata z nimi nie ma. Prawdę mówiąc, my z Tiną też się na tym łapiemy. Nawet Tymek nauczył się tego języka, chociaż nie mieszka z nami. Franek strasznie chce być dorosły, jak bracia. Włóczy się z nimi wszędzie i próbuje dorównać w szaleństwach. Z drugiej strony, gdy tylko obowiązki ciążące na dużych chłopcach zaczynają go przytłaczać, zaraz przyjmuje rolę małego, chorego syneczka mamusi.

Tuż przed przyjściem na świat swojego najmłodszego syna Pan Heretyk dowiedział się o istnieniu tego najstarszego. Tymon był synem Natalii – dziewczyny, z którą Pan Heretyk mieszkał bez ślubu przez całe dwa lata, w czasie studiów. Odeszła od niego, nie mając pojęcia, że zabiera ze sobą dziecko. Gdy dowiedziała się o Tymku, zdecydowała, że taki gnój jak Augustyn Grzegorz Płatkowski nie nadaje się na ojca. Poza tym, mógłby pomyśleć, że to tylko jakaś żałosna próba złapania męża metodą „na ciążę”. Postanowiła, że wychowa syna sama, z pomocą siostry. Po dwóch latach plan uległ nieznacznej zmianie, kiedy to piękną, samotną kobietą i jej uroczym synkiem zainteresował się pewien młody, przystojny, całkiem dobrze zarabiający prawnik.

            Pan Heretyk dowiedział się o istnieniu swego najstarszego syna zupełnie przez przypadek. Robił zakupy w galerii handlowej, gdy nagle zobaczył swoją byłą, a obok niej sześcioletnią wersję siebie samego. Idealna kopia – pomijając okulary i zdecydowanie za długie włosy. Krótka wymiana zdań wystarczyła za wszelkie testy na ojcostwo (chociaż, oczywiście, testy i tak zostały potem wykonane). Natalia nie była zachwycona faktem, że największa porażka jej życia po raz kolejny stanęła jej na drodze. Pan Heretyk zastanawiał się nawet, czy faktycznie nie byłoby lepiej trzymać się od Tymka z daleka. Przez długi czas chodził z przekonaniem, że zniszczył życie własnego syna przez sam fakt spłodzenia go w stanie konfliktu z jego matką, poza kontekstem małżeństwa.

            Tymek, jak się okazało, był podobny do ojca we wszystkim, oprócz jednego – osobowości. Pan Heretyk z natury był wyszczekanym, a jednocześnie zamkniętym, unikającym jakiejkolwiek formy zaangażowania cynikiem. Tymek był oryginałem, któremu wrodzona pasja i życzliwość do wszystkiego, co żyje, przeszkadzała w karierze outsidera. Wydawało się, że naturalny stan jego ducha to szczęście i wdzięczność za samą możliwość oddychania. Nie było chyba takiego nieszczęścia, które mogłoby wzbudzić w nim chociażby ulotne wrażenie bycia pokrzywdzonym przez los. Naznaczonym. Przeklętym. Zmazanym.

            Tym bardziej dziwi fakt, że z taką łatwością przyjął wiarę katolicką – zakładającą przecież dogmat o grzechu pierworodnym. O pierwotnej zmazie. Wszystko wskazywało jednak na to, że Tymek przyjął naukę Kościoła całym sercem, bez wyjątków. Chłopiec już jako kilkulatek fascynował się różnymi kulturami. Godzinami oglądał programy podróżnicze i rysował egzotyczne zwierzęta. Być może dlatego jego ciągłe pytania o Jezusa, o Biblię, o świętych i o zwyczaje katolickie z początku nie wzbudziły moich podejrzeń. Tymon Szejna był wychowywany przez matkę, Natalię Szejnę – umiarkowaną fankę jogi, oraz przez adopcyjnego ojca, Roberta Szejnę, gorliwego wyznawcę ateizmu (poza tym – bardzo uczciwego i porządnego człowieka). Gdy w wieku trzynastu lat wyznał, że jest katolikiem, był to szok dla nas wszystkich. Po dłuższej dyskusji wszyscy doszliśmy do wniosku, że należy pozwolić chłopakowi rozpocząć przygotowania do chrztu. Zgodził się z tym nawet Robert, który wierzył, że wolność światopoglądowa to podstawa Świętej Demokracji, Matki Racjonalizmu. Tak właśnie trzynastoletni Tymon został katechumenem, by po dwóch latach, w Wigilię Paschalną, stać się Tymoteuszem Pawłem.



***

           

- [A] Teraz do domu. Skończyłeś już Kosiarzy Shustermana?

- [TP] Wczoraj wieczorem.

- [A] No i jak?

- [TP] Masakra! Świat rządzony przez morderców, okej. Tylko po co dzielić tych gości na „fajnych” i „niefajnych”? Morderca to morderca.

- [A] Wiesz, to jak z legalizacją aborcji i eutanazji. Jeśli lekarze nie będą zabijać, to kto będzie to robił? Albo jakiś rzeźnik z półświatka, albo natura – nie wiadomo, co gorsze. Z trojga złego, lekarz wybierze najbardziej ludzkie rozwiązanie.

- [TP] Odbieranie życia randomowym „podmiotom” nie jest ani trochę ludzkie. Zwłaszcza, że każdy kosiarz zaczyna karierę od zabicia członka rodziny.

- [A] To tylko test. Na niby. Członek rodziny w jednym momencie trafia do centrum ożywiania. Cieszy się immunitetem przez cały okres życia kosiarza, który zdał na nim swój egzamin – to jest do momentu, gdy tenże kosiarz postanowi zrezygnować z roboty i popełni samobójstwo.

- [TP] Jasne, na niby.

- [A] Rozumiem, że raczej nie widziałbyś się w roli kosiarza?

- [TP] Raczej nie.

- [A] I gdyby kosiarz przyszedł i zaproponował ci praktyki, odmówiłbyś?

- [TP] Wolałbym już iść na podzielenie jako dziesięcina.

- [A] Czyli świat Podzielonych bardziej ci odpowiada?

- [TP] Tam przynajmniej ktokolwiek się buntował. Walczył z systemem.

- [A] A gdyby odmowa oznaczała natychmiastowe zebranie ciebie i całej rodziny?

- [TP] Każdy musi umrzeć, ale nie każdy musi zabijać.

- [A] To ma sens. Więc, co byś zrobił w świecie kosiarzy? Zostałbyś tonistą?

- [TP] Toniści sprzeciwiali się ideologii nienaturalnej śmierci – to się liczy. Ale te ich pseudo-zakony to też jakaś porażka. Żyją tak, jakby wcale nie wierzyli w żaden odwieczny Rezonans. Jakby chodziło im tylko o światopogląd, nie o wiarę.

- [A] To kim byś był?

- [TP] Misjonarzem!

- [A] Misjonarzem.

- [TP] Dokładnie. Z jednego miasta do drugiego i z jednego kontynentu na drugi, aż nie zginę albo nie przekonam ludzkości na nowo do Chrystusa! Dopiero powrót do prawdy, do chrześcijaństwa zdołałby pokonać Kosodom, Kult Tonu i tę parodię boskości, tego całego „Pana Interneta”.

- [A] Masz na myśli Thunderheada, najwyższą formę sztucznej inteligencji.

- [TP] Gdyby Thunderhead miał cokolwiek wspólnego z inteligencją, zauważyłby przynajmniej, że w jego dystopii jest coś nie tak.

- [A] To utopia, nie dystopia.

- [TP] Zwał jak zwał. Burdel na kółkach i tyle.

- [A] Zamieniasz się w Dominika.

- [TP] W sumie, jak przeczytałem Kosiarzy, to zacząłem rozumieć, dlaczego Jahwe zniszczył wieżę Babel.

- [A] Oni chcieli tylko zbudować wieżę.

- [TP] A założyciele Kosodomu chcieli tylko kontrolować populację.



Pan Heretyk uśmiechnął się w duchu.

Dzieciak nadaje się na filozofa.

Albo na biskupa.

23. Szczerze

M – Mama
A – Augustyn


Czasami ustalenie winnego jest bardzo proste.
A czasami nie.

            Dzieci wiedzą pewne rzeczy. Nie zawsze potrafią je nazwać, ale to nie znaczy, że nie wiedzą. Mały Augustyn nic nie wiedział o psychiatrii. Ale wiedział sporo. Wiedział, że jego Mama nie jest jak inne mamy. Wiedział, że jest chora. Nie znał nazwy tej choroby. Ale znał jej objawy.


Wiedział, że jego Mama nie wychodzi z domu. Jego Mama nie pozwala, żeby do tego domu ktokolwiek przychodził. Oprócz Faustynki – Faustynka jest dobrą dziewczynką. Inni ludzie są różni. Lepiej ich nie wpuszczać. Jego Mama nie ma znajomych.

Jego Mama nie śpi w nocy. Jego Mama śpi w dzień. Przygotowuje posiłki dla Augustyna. Starannie układa wszystkie ubrania i odkurza wszystkie przedmioty. Godzinami. Poza tymi aktywnościami, których nigdy nie pomija, przesypia większość dnia.

Często też się modli. Zwykle w nocy. Modli się i płacze. 
Ale czasami przez długi czas nie chodzi do kościoła. Nie wychodzi z domu.

Poza domem są Źli Ludzie.

- [M] Ciasta…?

- [A] Dalej pieczesz…? To znaczy… Augustyn mówił, że robi pani doskonałe ciasto czekoladowe.

- [M] Tak… zawsze lubił czekoladowe. Wszyscy inni mówią, że najlepiej wychodzi mi „Malinowa Chmurka”. Ale Augustyn zawsze prosił o brownie.

- [A] Inni?... to znaczy… Augustyn mówił, że nigdy nie była pani zbyt towarzyska.

- [M] To się zmieniło, odkąd podjęłam leczenie. Proszę!...


Mały Augustyn uwielbiał brownie swojej Mamy.

Ale w tej chwili potrafiłem tylko się w nie gapić.

- [A] Leczenie…? To znaczy…

A więc to prawda.
Była chora. 
Cały czas była chora.

- [M] Gdy się wyprowadzałeś, stwierdziłeś, że jestem popieprzoną wariatką. Miałeś rację, synku… Gdzieś w środku wiedziałam, że nigdy nie zastąpię ci ani ojca, ani przyjaciół. Oskarżałam o to siebie samą. Zresztą nie tylko o to… Byłeś naprawdę cudownym dzieckiem. Takim grzecznym, takim mądrym! A ja nie potrafiłam zapewnić ci tego, co jest potrzebne młodym chłopcom. Cieszyłam się, że tyle czasu spędzasz w domu, że tak dużo czytasz – odchodziłam od zmysłów, gdy wychodziłeś gdzieś na dłużej… gdy miałeś pójść do sklepu po bułki. Jednocześnie byłam zła na siebie. Wiedziałam, że nie mam prawa trzymać cię w tym domu, że powinieneś wychodzić z kolegami… martwiłam się, czy kiedykolwiek znajdziesz sobie żonę, czy założysz rodzinę. Wiedziałam, że jeśli to się nie stanie, ja będę tego jedynym powodem. Gdy się wyprowadziłeś, zrozumiałam, że zniszczyłam ci życie… Potem zostałam sama w tym, jak byłeś uprzejmy zauważyć, grobowcu. Sama z tymi wszystkimi myślami… Bałam się tych myśli, synku.

Czego bałem się przez te wszystkie lata? Właśnie tego. Nie tego, że Mama nie będzie chciała mnie znać. Nie tego, że nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Nawet nie tego, że gdy przyjadę, jej już nie będzie. Właśnie tego się bałem, że ona wciąż tutaj będzie. Rozpozna mnie. Przyniesie ciasto i będzie chciała rozmawiać. Szczerze rozmawiać. Nie zapyta o to, czy w mieście też wciąż nie ma śniegu, ani nawet o to, jakim skurwysynem trzeba być, żeby przez osiem lat ani razu nie zadzwonić do własnej matki. Po prostu usiądzie i będzie chciała rozmawiać. A ja przez te wszystkie lata bardzo nie chciałem rozmawiać. 

Chciałem po prostu pić kawę. Obserwować świat. Mieć książki. Mieć dziewczynę. 

Nie rozmawiać. 

Zresztą, o czym miałbym z kimkolwiek rozmawiać? O tym, jakim to jestem biednym chłopcem z rozbitej rodziny? O tym, że gdybym nie zaczął uciekać w książki, musiałbym stale myśleć o tym, co dzieje się z moją matką w domu? Albo o tym, że każdy w szkole ma swoje towarzystwo, tylko ja do nikogo nie pasuję? Tylko ja nie mam normalnych ubrań, tylko ja nie gram w normalne gry, tylko ja nie miałbym z kim pójść na wagary? Albo może o tym, że Pan Bóg mnie nie lubi, bo przecież Pan Bóg lubi tylko dzieci z normalnych domów, takich z Tatą, Mamą, Siostrą, Bratem, Drzewem, Kominem i Psem Rasy Golden Retriver?

Każdy musi mieć jakąś strategię przetrwania w tym świecie. Była u nas w klasie jedna dziewczynka, która ciągle płakała i wszystko wszystkim mówiła. Jak było jej przykro z powodu czwórki z matematyki, mówiła o tym. Jak spodobała się jej płyta najbardziej żałosnego zespołu wszechczasów, mówiła o tym. Pół szkoły się z niej wyśmiewało, w związku z czym jej rodzice bez przerwy byli w szkole. Nauczyciele tłumaczyli jej rodzicom, że to obciach dla dziecka, jak rodzice przychodzą do szkoły, że dzieci powinny same rozwiązywać swoje sprawy, że wieczne trzymanie córki pod kloszem nic nie da.

Ja szybko doszedłem do wniosku, że strategia mówienia wszystkiego wszystkim jest bez sensu. Oczekiwanie od ludzi zrozumienia i wsparcia jest bez sensu. Udzielanie poparcia innym, angażowanie się w ich sprawy jest bez sensu. Cała sztuka polega na tym, żeby być samowystarczalnym. Niczego od nikogo nie oczekiwać. Broń Boże! – nigdy się nie angażować!

Ludzie mówią, że chcą szczerości. W takim razie, bądźmy szczerzy. W tym świecie każdy oczekuje, że będziesz trzymał swoje problemy z daleka. To zrozumiałe – sami są zmęczeni, nie mają więc ochoty brać na siebie czyichś problemów. W końcu muszą kiedyś zrobić zakupy – a autobusy ostatnio tak strasznie się spóźniają! Naprawdę, szczerze, nie mam do nikogo pretensji. Każdy ma pracę, której nie można zawalić. Każdy ma jakąś osobę, której nie można pozwolić czekać. Każdy ma jakąś kawę, której już nie wypije, jeśli nie wypije jej w tej chwili. Każdy ma jakieś przeziębienie albo ból brzucha, które sprawiają, że ten moment naprawdę nie jest dobrym momentem. A już z pewnością nikt nie jest Panem Bogiem, wiecznie gotowym na słuchanie skarg i zażaleń.

Może to i prawda, że zaburzenia psychiczne, problemy z wchodzeniem w związki i aborcja to Ważne Sprawy. Ale nie każdy Samarytanin jest w posiadaniu osła, oliwy i pieniędzy na nocleg w hotelu. Większość Samarytan jest w takiej sytuacji, że chwila nieuwagi i sam potrzebujesz Samarytanina. Najlepsza strategia to postawa niezależnego obserwatora. Pana z Telewizji, który zbiera fakty, ale nigdy sam nie uczestniczy w wydarzeniach. Pić kawę. Mieć książki. Nie rozmawiać.

Nie liczyłem na to, że Mama uwierzy w istnienie Filipa Szustera. Zaskoczyła mnie tamtym spotkaniem na ulicy. To mała miejscowość, ale nawet w małej miejscowości spotkanie konkretnej osoby w konkretnym miejscu bez wcześniejszego umawiania się graniczy z cudem.

Co miałem powiedzieć?

„Cześć, Mamo, jak tam? Gadałaś już z Kazkiem w sprawie choinki?”

„Tak, to ja. Wiem, nie dzwoniłem – tyle pracy! Nawet o wolną Wigilię trzeba walczyć.”

„Mamo! Wiesz, że z Twoim kręgosłupem nie powinnaś nic nosić. Mogłaś na mnie zaczekać!”

No właśnie.

- [A] Wiesz, ja… z tym Filipem Szusterem to nie chodziło o to, że chciałem cię oszukać, naprawdę. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. W ogóle nie wiem, po co przyjechałem… nie wiem. Poza tym, to prawda, co mówiłem… nie o tym, że jesteś wariatką – ja wcale tak nie myślę, ani wcale tak nie myślałem…- to, co mówiłem jako Filip. To prawda. Obroniłem pracę magisterską. W pierwszym terminie, z wyróżnieniem. Z socjologii. A gdzieś po drodze zrobiłem też licencjat z dziennikarstwa. Nie studiuję ekonomii – pracuję u ojca w redakcji.

- [M] To wspaniale!...

- [A] A jeśli chodzi o dziewczyny – tak, przez ostatnie dwa lata mieszkałem z dziewczyną. Konkretnie, ona mieszkała u mnie. Koleżanka ze studiów. Zerwała ze mną, kiedy powiedziałem, że nie chcę się żenić ani mieć dzieci.

- [M] To takie przykre… Synku, dzieci są darem! Wiem, że przeze mnie i przez tatę nie miałeś dobrego dzieciństwa. Ale przecież nie musisz powtarzać naszych błędów, jesteś młody, możesz mieć jeszcze szczęśliwą rodzinę!

- [A] Może… A wiesz, to też prawda, z tą pobożną studentką psychologii i z tą samotną matką. To jedna i ta sama osoba. Pamiętasz Faustynkę?

- [M] Faustynka? Tak, pamiętam! Przychodziła do nas. Cudowne dziecko!

- [A] Spotkaliśmy się jakiś czas temu, w pociągu.

- [ M] Naprawdę?!

- [A] Tak! Ma siedmioletnią córeczkę i chce zostać psychoterapeutką.

- [M] Jesteście razem? Przepraszam, jeśli jestem wścibska…

- [A] Nie… nie wiem, czy kiedyś będziemy.

- [M] Ale chciałbyś?...

- [A] Może… Wiesz, ostatnio trochę się to skomplikowało.

- [M] Tak już czasem jest.

- [A] Wiesz… przepraszam za to, co wtedy powiedziałem. Wtedy, gdy… odszedłem. Naprawdę nie myślę ani nigdy nie myślałem w ten sposób. Po prostu miałem dość swojego dotychczasowego życia. Chciałem zacząć na nowo.

- [M] Nie, synku… to, co wtedy powiedziałeś, było szczerą prawdą. A za prawdę nie powinno się przepraszać. Ja też miałam już dość życia… i bałam się tych myśli. Dopiero ksiądz wyjaśnił mi, że te myśli to nie jest grzech. Powiedział, że może jeszcze być lepiej, że mogę iść na terapię… że to nie wstyd. Nie widziałam już w tym sensu… odkąd się wyprowadziłeś, nie miałam dla kogo żyć. Ale ksiądz to ksiądz. Nie wiedziałam, czy to tak wolno nie posłuchać księdza w takiej sprawie… okazało się, że na tę samą terapię chodzi pani Jola.

- [A] Ta pani Jola, która mieszka przy domu ludowym? Pamiętam, że jej facet strasznie pił.

- [M] Tak… rozpił się już całkiem, a ona została z dziećmi. Jola jest wspaniałą osobą. Zaprosiła mnie do Róży Różańcowej, wciągnęła mnie w organizację nabożeństw fatimskich w naszej parafii. Na początku nie chciałam do niczego należeć, ale dużo rozmawiałyśmy w drodze na terapię o naszych mężach i potem było mi tak głupio odmówić... Potem Jola powiedziała wszystkim babom, że umiem piec. Najpierw dałam się namówić na tort urodzinowy dla wnuczki pani Krysi… teraz praktycznie nic nie robię, tylko piekę i piekę dla całej wsi!...

To chyba dobrze.

sobota, 18 sierpnia 2018

22. Monika

M – Mama
A - Augustyn

Peccavimus…
Et facti sumus
Tamquam immundus nos
Et cecidimus…
Quasi folium universi!...

            Pan Heretyk był człowiekiem konsekwentnym. Jeśli postanowił sobie, że przez cały miesiąc będzie wstawał o piątej rano, to po prostu wstawał o piątej rano przez cały miesiąc. Nikt i nic nie mogło zmienić jego postanowienia. Nawet to, że jego Przyjaciółka nagle przestała przychodzić na Roraty.

Et iniquitates nostrae 
Quasi ventus abstulerunt nos!...

            Nie usunęła go ze znajomych. Nie zablokowała też wiadomości przychodzących z jego konta. Otrzymywał powiadomienie za każdym razem, gdy którąś otworzyła. Z datą i godziną odebrania. Podejrzewał jednak, że wcale ich nie czytała. Gdyby przeczytała chociaż jedną, musiałaby odpowiedzieć na wszystkie.

Abscondisti faciem Tuam 
A nobis…
Et allisisti nos 
In manu iniquitatis nostrae...!

            Nastrój w ostatnim tomie Podzielonych jest szczególnie ciężki. Autor praktycznie zrezygnował z przeplatania co bardziej makabrycznych fragmentów żartami czy wątkami miłosnymi dla obniżenia napięcia. Po makabrze następuje tylko jeszcze większa makabra. Jeśli chodzi o romantyzm, to został on generalnie ograniczony do pożegnania, straty i tęsknoty – chociaż oczywiście pod koniec para głównych bohaterów cudownie zmartwychwstaje. Fragmenty niemakabryczne nie mają już atmosfery przygody, jak we wcześniejszych tomach, ale powagi, należnej momentowi refleksji nad stanem cywilizacji zachodniej gdzieś pod koniec XXI wieku.

            Im bliżej zakończenia, tym więcej nostalgii, a jednocześnie pokoju w sercach bohaterów. Chociaż Lev trafia na OIOM z ciężkimi ranami postrzałowymi, a Connor zostaje rozłożony na części przez rekina przeszczepowego biznesu, to jednak nikt nie popada w rozpacz ani nie ogłasza końca świata. Wręcz przeciwnie. Najgorsze w końcu dopadło naszych bohaterów. Wreszcie można mieć jakąś nadzieję na przyszłość.

            Zakończenie nie jest może cudownym happy endem. Każdy z bohaterów został naznaczony przez lata niepewnej walki. Każdy stracił coś bezpowrotnie. A jednak wysiłki ludzi dobrej woli opłaciły się. Coś się zmieniło. Rodzicie dzieci w każdym wieku – zarówno ci, którzy już kiedyś podpisali zlecenie podzielenia własnego dziecka, jak i ci, którym zawsze się wydawało, że ten problem ich nie dotyczy – zaczęli zadawać sobie pytanie.

Co myśmy zrobili?

            Pytanie to zadają sobie także rodzice Connora, słynnego uciekiniera i legendarnego przywódcy uciekinierów, przyjaciela Leviego Caldera. Jak już wspominałem, w czwartym tomie Connor wpada w łapy szalonego łowcy narządów – tego samego, przed którym ratował go Levi w tomie drugim. Chłopak zostaje podzielony i wystawiony na czarnym rynku. Przyjaciele dowiadują się o tym. Postanawiają kupić podzielone ciało chłopaka i zlecić jego scalenie najlepszym specjalistom, jakich uda im się znaleźć.

Operacja się udaje.
Co miałaby się nie udać.
Nauka poszła do przodu, nie?

A poza tym, Connor ma dziewczynę.
Musi przeżyć, skoro ma dziewczynę.
Logiczne.

            Rodzice Connora, oczywiście, nic o tym wszystkim nie wiedzą. Mają świadomość, że ich syn jest oskarżony o kilka ataków terrorystycznych na ośrodki donacyjne (tak - chodzi o te ataki, których nie zorganizował) i że szuka go policja. Że jest legendą, tak jak ten jego popieprzony kumpel, Levi Calder. Że prawdopodobnie nigdy go nie zobaczą.

            Wiem doskonale, że zdań nie zaczynamy od „że”.
To dla efektu.
Just sayin’.

            Rodzice Connora wybierają się na wielką manifestację przeciwko oddawaniu dzieci na organy. Widzą, jak ich syn wchodzi na scenę o lasce (operacja scalenia całego ciała to nie wyrwanie zęba) i jak ogłasza początek końca ery podzielenia.

W końcu tłum ich rozpoznaje.
To oni!
Rodzice TEGO Connora!
Rozczłonkowywacze!

  Państwo Lassiter prawdopodobnie zostaliby rozczłonkowani przez manifestantów, gdyby ich syn nie zleciał w porę ze sceny i nie rzucił im się w ramiona, tym samym osłaniając ich własnym, scalonym ciałem – oczywiście, na oczach kamer całego świata.

… like he’ll never let them go.

            Pan Heretyk kończył czytać ostatni tom Podzielonych, popijając kawę po wypełnieniu swojego adwentowego postanowienia. Nie planował tego dnia udziału w żadnej manifestacji. Nie czekały na niego żadne sceny ani kamery. Miał czas. Uświadomił sobie, że dzień wcześniej był piątek. Oznaczało to, że następnego dnia mógł spać do południa. W niedzielę przecież nie było rorat. Szybko sprawdził swój grafik zajęć. Doszedł do wniosku, że tej soboty nie ma żadnej pracy, poza sprawdzaniem maili i stukaniem w klawiaturę laptopa.

Taką pracę można spokojnie wykonywać w pociągu.
Albo w busie.

            Dojechał na miejsce znacznie szybciej niż przewidywał. Znacznie szybciej, niż chciał. Uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co właściwie ma zrobić. Co powiedzieć, gdy już zrobi to, co ma zrobić. Wewnętrzny głos podpowiadał mu, że najlepszym rozwiązaniem całej tej sytuacji będzie szybki powrót do miasta. „Mnie tutaj nie było” – Pan Heretyk miał świadomość, że tę strategię odziedziczył po swoim tacie i że tkwiła w nim głęboko. Bardzo, bardzo głęboko.

Głos wewnętrzny to najlepszy przyjaciel człowieka.
Niestety, tym razem najlepszy przyjaciel Pana Heretyka nie przewidział jednej rzeczy.
Najbliższy bus do miasta odjeżdżał za dwie godziny.

Cudownie.
Nie pozostało nic innego, jak zapalić papierosa i ruszyć w stronę Grobowca.

            Przespaceruję się, powspominam, a potem wrócę na przystanek. Każdy musi czasem pospacerować i powspominać. To normalne. Spokojnie. Nie ma potrzeby zbliżania się do tego domu. Na pewno nie dzisiaj. Co by to dało? Nic by to nie dało. Poza tym, może jej wcale tam nie ma. Tylko gdzie niby miałaby pójść? Nie miała żadnych znajomych, nawet kotów nie dokarmiała. Ktoś by go chyba powiadomił, gdyby trafiła do szpitala? Nawet, jeśli tam jest, to prawdopodobnie w stanie uniemożliwiającym wszelką rozmowę. Prawdopodobnie będzie spać. Prawie na pewno doprowadziła dom do takiego stanu, że o żadnych odwiedzinach nie mogło być mowy, chyba pracownika z opieki społecznej.

- [M] Augustyn…?

O cholera.


- [A] Pani Janina Płatkowska? Filip Szuster, jestem kolegą pani syna. 

Wcale się nie zmieniła.

- [M] Kolega? Przepraszam, wygląda pan zupełnie jak on. Jak mój mąż…
- [A] Chyba mogę powiedzieć pani prawdę… Ja i pani syn jesteśmy przyrodnimi braćmi. 
- [M] Jesteś synem Adama?
- [A] Tak, jestem synem Adama Płatkowskiego. Ojciec nigdy się do mnie nie przyznał, dlatego noszę nazwisko po mamie, Teresie Szuster. 
- [M] Teresa… nigdy nie słyszałam o żadnej Teresie. Ale to nic dziwnego. Nie znałam swojego męża…
- [A] Ja i Augustyn spotkaliśmy się w liceum. Jestem tylko rok młodszy od niego. Przez przypadek wybrałem tę samą szkołę średnią, co on, wyobraża pani sobie? Już w pierwszym semestrze dowiedziałem się, że mam sobowtóra w drugiej klasie. Na początku się z tego śmiałem…
- [M] Mojemu chłopcu stało się coś złego…?
- [A] Nie, nie!... U niego wszystko w porządku. 
- [M] To on cię do mnie wysłał?
- [A] Prawdę mówiąc, Augustyn nie wie, że tu jestem. Ale przychodzę do pani w jego sprawie.
- [M] Wpadł w jakieś kłopoty?
- [A] Wręcz przeciwnie! Ten rok ułożył mu się wspaniale. Najpierw w lipcu obronił pracę magisterską, z wyróżnieniem i w pierwszym terminie. Miesiąc później zerwał z taką jedną panną. Mieszkał z nią dwa lata.
- [M] Bez ślubu?
- [A] Bez ślubu, wyobraża sobie pani? Powtarzałem mu, że marnuje sobie życie z tą dziewczyną. Na szczęście poszedł po rozum do głowy – ten związek to już przeszłość. 
- [M] Kochał ją…?

Szczerze?
Nigdy się nad tym nie zastanawiał.

- [A] Nie, raczej nie. Przyzwyczaił się do niej, to wszystko. Teraz ma na oku znacznie lepszą partię. Piękna, pobożna, mądra. Studiuje psychologię.
- [M] To chyba dobrze. 
- [A] Zdecydowanie dobrze!
- [M] Z czego się utrzymuje?
- [A] Mówiłem pani, dziewczyna studiuje psychologię. Jest na utrzymaniu rodziców. 
- [M] Nie dziewczyna. Mój syn.
- [A] Pracuje u ojca w redakcji. We dwóch wynajmujemy mieszkanie. Doskonale sobie radzimy. 
- [M] A ty, Filipie? Czym się zajmujesz? 
- [A] Jeszcze studiuję. Dokładam się do mieszkania ze stypendium. 
- [M] Musisz być zdolnym studentem.
- [A] Na uczelniach ekonomicznych dają wysokie stypendia. To wszystko.
- [M] Masz jakąś wybrankę serca?
- [A]  Właśnie od dłuższego czasu podoba mi się pewna dziewczyna. Jest samotną matką i doskonale sobie radzi! Niestety, ona chyba nie widzi swojej przyszłości ze mną.
- [M] Chciałaby wrócić do ojca dziecka, tak?
- [A] Być może. Ale to niemożliwe, ojciec jej córeczki nie żyje od kilku lat. 
- [M] Musisz dać jej trochę czasu. Najwyraźniej nie jest jeszcze gotowa na nową miłość.
- [A] Z całym szacunkiem… facet zmarł siedem lat temu. Jeśli po siedmiu latach dalej nie jest gotowa, to czy kiedykolwiek będzie?
- [M] Nie chciałabym odbierać ci nadziei… ale tak, możliwe, że nigdy nie będzie gotowa. Nie miej o to do niej pretensji. Spotkała ją wielką tragedia.

No tak. Tragedia.
Pocieszające.


poniedziałek, 6 sierpnia 2018

21. Artykuł

Pan Heretyk mógł sobie pogratulować.
Napisał artykuł i udało mu się wkurzyć obie strony.

Strona lewacka, reprezentowana przez ojca Pana Heretyka, poczuła się dotknięta twierdzeniem Pana Heretyka, że człowiek nie może nie być człowiekiem. Może być dzieckiem lub dorosłym. Kobietą lub mężczyzną. Może być bardziej lub mniej podobny do innych w tym samym wieku i tej samej płci pod względem fizycznym lub intelektualnym. 

Ale jeśli jest człowiekiem, to jest człowiekiem.

Człowiekiem, a nie ludzką komórką.
Człowiekiem, a nie produktem zapłodnienia.
Człowiekiem, a nie materiałem biologicznym do badań.
Pan Heretyk był przekonany, że jest to sprawa oczywista. Przynajmniej od czasu, gdy ludzkości udało się zrozumieć proces zapłodnienia. Od czasów prehistorycznych wiemy, że do powstania nowego człowieka potrzeba kontaktu fizycznego dorosłego mężczyzny z dorosłą kobietą, jednak sam proces zapłodnienia długo pozostawał dla nas zagadką. Popularna teoria głosiła, że dziecko powstaje na tej samej zasadzie, na jakiej roślinka powstaje z nasionka czy pestki. Męska sperma miała być nasionkiem, natomiast ciało kobiety pełniło rolę ziemi. W tej sytuacji pytanie o to, kiedy tak naprawdę zaczyna się życie człowieka, było nawet dość zasadne. Kiedy można powiedzieć, że pestka nie jest już pestką drzewa X, ale nowym drzewem Y? 
Naukowcy tamtych czasów tłumaczyli, że na samym początku nasienie jest tylko nieożywionym materiałem. W odpowiednich warunkach materiał ten ulega przemianie - przybiera formę małego zwierzęcia (na przykład u psów czy bydła) lub małego człowieka (u ludzi). Gdy materiał jest już wystarczająco ukształtowany, nowy organizm otrzymuje duszę. Jeśli chodzi o duszę, to mamy dwie teorie. Kreacjoniści twierdzą, że Bóg zsyła ją bezpośrednio do ukształtowanego, ale jeszcze nieożywionego ciałka w brzuchu mamy. Znowu traducjaniści uważają, że tak jak ciało dziecka powstaje z męskiego nasienia, tak też dusza dziecka powstaje z jakiejś części duszy ojca, która w jakiś sposób przeszła do brzucha mamy wraz z nasieniem (teoria dość mętna, ale nawet sensowna w kontekście dogmatu o grzechu pierworodnym). Tak czy inaczej, wraz z duszą nowy organizm otrzymuje życie, to znaczy zaczyna się poruszać, a tym samym staje się odrębnym bytem. 
Mówiąc krótko - kiedy mama poczuje, że "produkt zapłodnienia" zaczął się poruszać, wtedy może mieć pewność, że proces powstawania nowego człowieka w niej zakończył się pomyślnie. Nieożywiony twór w jej brzuchu przyjął już kształt ludzki i właśnie przestał być nieożywiony.
Nauka poszła do przodu. Dziś wiemy, że starożytne bajki o ziarenku w doniczce to poziom bociana i kapusty. Nowy organizm nie powstaje z męskiego nasienia, tylko z połączenia męskiej i żeńskiej gamety. Połączenie to nazywamy zapłodnieniem. Zapłodnienie jest to proces dość skomplikowany, trwający wiele godzin. W wyniku tego procesu powstaje zygota. 

Zygota jest to istota żywa na najwcześniejszym, najbardziej prymitywnym etapie rozwoju. 
Zygota nie jest częścią ojca.
Zygota nie jest częścią matki. 
Zygota nie jest nieożywionym materiałem, który można wykorzystać do zabawy jak plastelinę.

Zygota jest nową istotą żywą.

Czy zygota posiada duszę? Zagadnienie to jest z pewnością szalenie ciekawe dla osób zajmujących się duszami, to jest dla filozofów i teologów. Ginekolog, weterynarz, biolog czy genetyk także może być tym tematem zainteresowany, jeśli jest jednocześnie filozofem lub teologiem. Tak czy inaczej, nie wydaje się, żeby wiedza teologiczna czy filozoficzna była koniecznie potrzebna do pracy z organizmami na najwcześniejszych stadiach rozwojowych. Ginekolog nie musi wiedzieć, czy dusza embrionu, którego właśnie planuje wylać do kanalizacji albo zamrozić, ulegnie zniszczeniu wraz z ciałem, zjednoczy się z Brahmanem czy też zostanie radośnie powitana przez Szymona Piotra. 

Powinien jednak wiedzieć, czy na jego szalce znajduje się bakteria, komórka skóry, czy człowiek. 

Tata Heretyka uważał, że sprawa wcale nie jest taka oczywista. Twierdził, że profesjonalny dziennikarz nie powinien wypowiadać się na tematy światopoglądowe. Wydawał się nie rozumieć, że kryteria przynależności do gatunku homo sapiens nie są zależne od preferencji politycznych czytelników jego czasopisma.

W ten sposób mojemu artykułowi udało się wkurzyć lewą stronę.
Czy to znaczy, że strona prawa przywitała ten tekst oklaskami? 
Ależ skąd! 

Prawa strona, reprezentowana przez Tinę, uznała mój tekst za obrzydliwy i manipulatorski. Fajnie, że na początku przypomniałem czytelnikom o człowieczeństwie embrionu. Najgorzej, że nie uznałem tego człowieczeństwa za dar - a raczej za przekleństwo. 

Stwierdziłem, że pro-liferzy mają rację, gdy twierdzą, że ludzie w pełni rozwinięci powinni solidaryzować się z ludźmi rozwijającymi się. Ośmieliłem się również zauważyć, że życie człowieka - od zarodka do staruszka - to sama nędza i marność nad marnościami. 

Aborterzy pytają, czy życie płodów z anencefalią (bezmózgowiem) jest warte przeżycia. Moim zdaniem, problem jest źle postawiony. Pierwsze, co trzeba ustalić, to czy życie ludzkie w ogóle jest warte przeżycia. Moim zdaniem, konsekwentny zwolennik aborcjonizmu powinien być równocześnie antynatalistą. Antynataliści to skrajny odłam pesymistów. Ich zdaniem, sam fakt pojawienia się nowej istoty czującej  - zwierzęcia lub człowieka - na świecie po grzechu pierworodnym to dodatkowe i całkowicie niepotrzebne cierpienie. Sprowadzić kogoś na ten świat to tyle, co tego kogoś skrzywdzić. Oczywiście, nie oznacza to, że teraz powinniśmy likwidować te istoty czujące - zwierzęta i ludzi - którzy mieli pecha zaistnieć. Paradoks polega na tym, że zlikwidowanie istoty czującej to żadne zadośćuczynienie. Byłaby to po prostu jeszcze jedna krzywda i niesprawiedliwość, jakiej nasz pechowiec doświadczy na tym pechowym świecie. Moralność zabrania dokładania krzywd i niesprawiedliwości innym istotom czującym - tym, którzy jadą z nami na tym samym popsutym wózku. Zdaniem antynatalistów, powinniśmy unikać sprowadzania na ten świat kolejnych pechowców oraz dobijania tych, którzy już istnieją. 

- [T] Chłopie, to jest totalny bezsens! Masz tam w ustawieniach opcję "logiczne myślenie"? Krzywda jest wtedy i tylko wtedy, gdy ktoś ma się gorzej, niż mógłby się mieć. Mały kotek czy mały człowiek, który właśnie został poczęty, nie mógłby być ani w lepszej, ani w gorszej sytuacji, niż jest teraz. Mógłby nie zaistnieć, ale nie mógłby być w innym stanie, niż jest teraz. Żeby zostać skrzywdzonym, trzeba najpierw zaistnieć, a potem doświadczyć czegoś złego. Zarodek, który już istnieje, może zostać skrzywdzony, na przykład przez alkohol albo tabletkę wczesnoporonną. Toksyczna substancja może sprawić, że będzie się rozwijał gorzej, niż mógłby się rozwijać. Ta substancja ma negatywny wpływ na dziecko. Wyjaśnij mi, jak coś może mieć negatywny wpływ na kogoś, kto jeszcze nie zaistniał?
- [A] Właśnie w tym rzecz. Nie można skrzywdzić kogoś, kogo jeszcze nie ma. Co do tych, którzy już są, to wiemy z doświadczenia, że bez przerwy spotykają ich rzeczy, które mają na nich zły wpływ. Dotyczy to każdego, nawet zarodka na najwcześniejszym etapie rozwoju. Już na etapie pierwszych podziałów komórkowych może nas spotykać szereg nieszczęść, prowadzących do obumarcia lub nieodwracalnych szkód. Nic złego się nie stanie, jeśli do poczęcia nie dojdzie. Wypijemy kawkę i nie było sprawy. Jeśli natomiast doprowadzimy do zaistnienia nowego człowieka, to ściągniemy na siebie olbrzymią odpowiedzialność. Zapewnienie tej nowej istotce jedzenia i bezpieczeństwa przez kolejne dwadzieścia lat będzie jednym z łatwiejszych zadań, przed jakimi zostaniemy postawieni. Jej życie znajdzie się całkowicie w naszych rękach - w rękach istot tak nędznych, że ledwo ogarniających własną egzystencję. Nie mówiąc już o tym, że jeśli uda się  jej przejść w miarę szczęśliwie przez wszystkie stadia rozwojowe, wyrośnie z niej coś podobnego do nas - "ludzi słabych i żyjących krótko, zbyt lichych by pojąć sprawiedliwość i prawa". 
- [T] Jak słucham takich bzdur, to zaczynam rozumieć, o co chodziło twórcom Świętej Inkwizycji. Wykorzystywanie Pisma przez popieprzonych filozofów, takich jak ty, to szczyt bezczelności! 
- [A] W moim zawodzie bezczelność to podstawa. W każdym razie, jedno nie ulega wątpliwości. Nikt nie ma obowiązku powoływania kogokolwiek do istnienia, jednak ci, którzy się na coś takiego decydują, stąpają po cienkim lodzie. Czasem tak cienkim, że w sumie zaczynają tonąć, zanim jeszcze staną porządnie na tafli. Jeśli popatrzymy na to w ten sposób, szybko dojdziemy do wniosku, że tworzenie kolejnych zygot, to jest kolejnych osób, nie jest koniecznie najlepszym pomysłem. 
- [T] Wiesz co? Właśnie doszłam do wniosku, że niekoniecznie najlepszym pomysłem jest rozpoczynanie rozmowy z niektórymi ludźmi. Na przykład z tobą.

Gratulacje.
Tak się wkurza obie strony.