poniedziałek, 19 września 2016

5. Impreza



INFO:

A - Augustyn
D - Dawid
T - Tina

***

Żeby nie gapić się bez przerwy na Monstrancję, zwróciłem swą uwagę na muzyków. Szybko rozpoznałem Dawida przy gitarze i Samsona przy bębnach. Na skrzypcach grał Natan, trzeci w zespole. Gdy chodzi o muzykę, zawsze miałem klasyczne gusta. Nigdy nie myślałem, że porwie mnie coś, co zostało napisane w ostatnim półwieczu, w dodatku nie po łacinie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznano by tę imprezę za przejaw modernizmu, a zebranych przegoniono.

Chyba, że Inkwizytor stanąłby najpierw z boku i posłuchał.

            Wtedy upadłby ze studentami na kolana. Dłonie same skierowałyby się ku górze. Inkwizytor nawet nie zauważyłby, w którym momencie jego usta zaczęły śpiewać - ten sam refren w dwóch, trzech, czterech różnych językach po kolei. Ale to nieważne. Wiedziałby, że najważniejszy jest Ten, który tego wieczoru zebrał u swoich stóp tych wszystkich ludzi. Teraz to On mówi. Nie tak, jak u Dostojewskiego. Nieważne, że jest późno, że za chwilę zamkną sklepy, że ostatni autobus odjedzie, że rano trzeba wcześnie wstać, bo jakiś geniusz ustalił przesłuchanie trzech czarownic na siódmą trzydzieści. To nieistotne. Teraz trzeba być tutaj. Z Nim. W ciemnościach świątyni, w średniowiecznych murach, istniejących wciąż na przekór Galeriom i McDonaldom. Z tymi wszystkimi ludźmi. Dużo ich czy mało? Dobre pytanie. Przez to miasto każdego dnia prześlizguje się milionowy tłum. Studenci, którzy się tu zebrali, na oko jakieś sto osób, mogliby utworzyć co najwyżej jeden rocznik na średnio obleganym kierunku. Malutko. Ale gdyby Inkwizytor porównał to, co tu się dzieje, z nabożeństwami w jego rodzinnej parafii, musiałby stwierdzić, że dominacja wsi nad miastem w sprawach wiary to dawno i nieprawda.

            Inkwizytor mógłby się ucieszyć, słysząc, że jego moderniści nie boją się łaciny aż tak bardzo. Zauważyłby, że co bardziej gorliwe panny, z tych co to nie opuszczają żadnych wydarzeń tego typu, nawet nie muszą zaglądać do śpiewników, by modlić się w języku świętego Hieronima. Płyną pieśni liczące sobie osiem wieków, przypisywane samemu Tomaszowi z Akwinu. Za chwilę znowu języki nowożytne. Tłumaczenia modlitw żydowskich, psalmów. Młode głosy wychwalają piękno Jerozolimy - innego wielkiego miasta, oddalonego o tysiące kilometrów. Aranżacje muzyczne Dziejów Apostolskich, Listów Pawłowych, Apokalipsy. Jak daleko jest to Nowe Jeruzalem, o którym śpiewają teraz, podobno wspanialsze od tego starego? Nieważne. Inkwizytor wie, że trzeba tu być. I słuchać. Nie tak, jak u Dostojewskiego. Nie tak, jak w legendzie Iwana Karamazova. Bo to nie są narzekania proboszcza. To są Jego słowa. On mówi, poza słowami i poprzez słowa. Człowiek może nawet uwierzyć, że coś w jego życiu dałoby się zmienić, zacząć od nowa. Te porażki to było dopiero preludium do części głównej programu, zwanej Prawdziwym Życiem. Inkwizytor mógłby na chwilę zapomnieć o obowiązkach, o czarownicach, o braku kawy w mieszkaniu (będzie musiał przyjechać na miejsce jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem, żeby złapać jakieś siury z automatu). Mógłby na chwilę zapomnieć o tym, jak nienawidzi nocnych autobusów i następujących szybko po nich porannych budzików. Teraz trzeba Go słuchać. Jego uwielbiać.

Choćby przez chwilę.

-   To kiedy znowu pojawisz się w siedzibie Indeksu?

Indeks. Taka nazwa dla duszpasterstwa studentów u Świętej Inkwizycji.
Ktoś uznał, że tak będzie zabawnie.

-   A co, ktoś tam o mnie pytał?
-   Żebyś wiedział! Wszyscy się stęsknili.

Dawid miał niezwykłą zdolność mówienia na poważnie takich rzeczy, które w innych ustach mogłyby pełnić jedynie funkcję kpiny.

-  [A] Jak wam tak na mnie zależy, to przypomnijcie się następnym razem.
-  [D] Spodobało ci się? Przychodź częściej, Pan zaprasza! Nie ma lepszego miejsca dla człowieka niż Jego świątynia. Nie ma lepszego miejsca we Wszechświecie!
-  [A] Takich miejsc "najlepszych we Wszechświecie" jest chyba w cholerę i trochę. Liczyłeś kiedyś kościoły w naszym mieście?
- [D] Dom Pana jest zawsze tam, gdzie On sam. Czyli wszędzie tam, gdzie jest obecny w Najświętszym Sakramencie.
-   [A] Podobno Bóg jest wszędzie. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że gdyby spożyć - albo, bardziej niegrzecznie, zniszczyć - wszystkie konsekrowane Hostie, to Bóg przestałby istnieć?
-   [D] Jasne, że nie przestałby istnieć. On nie mógłby nie istnieć. Jego nie może być "więcej" ani "mniej". Wiesz, On jest Duchem. Jest poza czasem i poza materią - w tym sensie, że On je stworzył, czyli że On mógłby istnieć bez nas, ale my bez Niego już nie.

-   [T] Jest dokładnie tak, jak mówi Dawid. On chciał nie tylko stworzyć nas i utrzymać w tym istnieniu, ale chciał też przyjąć naszą naturę. Nie przestał być Bogiem, ale Wcielił się, czyli przyjął też ludzkie ciało i ludzką duszę. Nie musiał tego robić, ale tego chciał, chciał w taki sposób przyjść do nas. Potem ustanowił ten Sakrament. Na słowa kapłana konsekrowany Chleb - każda cząstka tego Chleba - staje się Jego Ciałem. On chciał być tak blisko każdego z nas!
-    [D] Dokładnie. Punkt dla ciebie, Tina! Jego obecność wśród nas nie sprawia, że On przestaje być Bogiem, że jest Go mniej albo więcej. Jego czas i materia nie wiążą. To On sam wybrał, że pod tą postacią chce do nas przychodzić. Chce nas spotykać, umacniać, uzdrawiać, dawać samego siebie - czyli Życie!...

            Poczułem, jak od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa. Nie ulegało wątpliwości, że moi rozmówcy wierzyli we wszystko, o czym mówili. Nie uległo wątpliwości, że ktoś musiał im to wbić do głowy gdzieś poza szkolną katechezą - mówili o tym tak ładnym, tak poprawnym teologicznie językiem. Przez osiem lat nie rozmawiałem z nikim na Te Tematy. Ludzie w tramwaju zaczęli dziwnie na nas patrzeć. Od tylu lat nikt na mnie dziwnie nie patrzył.

Pochwaliłem Tinę i Dawida za piękne przygotowanie Adoracji.

-  [D] W sumie, nic nadzwyczajnego się nie działo. O ile obecność Pana może być "czymś zwyczajnym"! Z naszej strony, taki katolicki standard - różaniec, wystawienie Najświętszego Sakramentu, rozważania przeplatane muzyką wielbieniową, błogosławieństwo. Rozmowa z Panem, jak każdego dnia. Jasne, modlitwa jest zawsze ważna, nie można jej olewać czy coś. To w ogóle podstawa w życiu, kontakt z Nim. On przychodzi do nas prawdziwie, w codziennej Komunii świętej. Nie zawsze umiem to docenić, ale tym bardziej Mu dziękuję.
-    [A] Codziennej Komunii? Chcesz mi powiedzieć, że jesteś codziennie na Mszy?
-    [D] No jasne. Eucharystia to podstawa!
-   [A] I codziennie przystępujesz do Komunii?
-    [D] No tak. Co w tym dziwnego?
-    [A ]Katolicki standard?
-    [D] No jasne!
-  [A] Kiedyś wierni mogli przyjmować Ciało Pańskie maksymalnie raz w tygodniu. I za każdym razem musieli się wyspowiadać.
-  [T] Wiesz, jeśli ktoś nie ma jakichś nadzwyczajnych grzechów, to ta jedna spowiedź w miesiącu w sumie wystarczy. No, czasem raz na dwa tygodnie. Nie żeby bagatelizować grzechy powszednie, jasne. Ale wiesz, nasz Pan naprawdę chce spotykać się z każdym z nas w czasie Eucharystii. Spowiedź ma to umożliwiać, ułatwiać, a nie utrudniać.

-   [A] Ty też chodzisz na Eucharystię, tak codziennie?
-  [T] Tak, od jakiegoś roku. To wielka Łaska!...

-  [D] Z tym standardem to chodziło mi o to, że znowu jakichś tam mega nadzwyczajnych darów u nas we wspólnocie nie ma. Żadnych tam niezwykłości, charyzmatów, zaśnięć w Duchu Świętym, objawień, glosolaliów...
-  [A] Glosolaliów?
-  [D] No, mówienia językami. Jak za Apostołów. 
- [A] Rozumiem. Chciałbyś, żeby na waszych imprezkach działy się te wszystkie rzeczy, o jakich pisze Łukasz w Dziejach Apostolskich. Wiesz, nie chcę ci podcinać skrzydeł, ale słyszałem, że  w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat naturalne pokłady magii na naszej planecie znacznie się skurczyły. Zwłaszcza po odkryciu schizofrenii. 
- [D] Prawda, dary tego typu szybko zostały w Kościele zapomniane. Ale dziś znów są popularne. 
- [T] No, popularne jak popularne...
- [D] Niech będzie... Ci z Odnowy wcale aż tak się tymi charyzmatami nie chwalą. Ale praktykować, praktykują, jak najbardziej.
-   [A] Co znaczy "praktykują"?
-  [D] Znam na przykład jedną wspólnotę, która modlitwę w językach prowadzi co tydzień. Najpierw mają Wielbienie - oczywiście, bez takich genialnych rozważań, jakie są u nas! - a potem Eucharystię. Byłem tam u nich parę razy. To jest w ogóle mega, jak oni potrafią sobie przejść od normalnych pieśni do modlitwy w językach. Potrafią nawet włączyć to w normalną Liturgię. W sumie, nawet nie wiem, czy to jest dopuszczalne tak oficjalnie, taka modlitwa w językach na Mszy. Na Wielbieniu to co innego, ale Liturgia to ma przecież swoje tam kanony i tak dalej. Ale w sumie - co tam! Wszystkie stałe elementy Mszy mają normalnie, w języku ogólnie zrozumiałym, jak lekcjonarz każe. Ciała Pańskiego nie przyjmują "na rękę", tylko normalnie, do ust i w postawie klęczącej. Są też maryjni, nawet bardzo. Normalni katolicy. A że czasem w przerwie pośpiewają w Duchu, to chyba nic złego.
-  [A] Masz na myśli prawdziwą glosolalię? Wydawanie dźwięków, które nie mają sensu w żadnym znanym języku, których nawet ich autor nie rozumie, których nawet - jak twierdzą lingwiści, co to zjawisko podobno starannie zbadali - nie da się podzielić na wyrazy i zdania?
- [D]Przecież mówię. Charyzmatycy uważają ten dar za takie prawie nic - rozumiesz, wśród nich, tak jak u zielonoświątkowców, każdy przeciętniak mówi językami. Po doświadczeniu chrztu w Duchu Świętym, rzecz jasna. Rzadko chwalą się tą zdolnością. Uzdrawianie, prorokowanie, nawet tłumaczenie języków - no, to dopiero byłoby coś! Zawsze im wtedy powtarzam, że sam chciałbym być takim przeciętniakiem! Ale wiesz, darów Ducha nie można sobie wybrać. Jak człowiek idzie na rekolekcje Odnowy nastawiony na otrzymanie konkretnego daru, to go zwykle nie dostaje.
-    [A] Leci z nami egzorcysta? Albo chociaż psychiatra?
-    [D] Tina, ktoś do ciebie!

4. Miasto


Od zawsze żyję w przekonaniu, że są rzeczy, których ludzie na poziomie nie robią.

Sypianie z ledwo poznanymi osobami to właśnie jedna z tych rzeczy.

            Nie żebym był jakiś tam święty. Prawda, dość późno zacząłem wykazywać zainteresowanie płcią przeciwną. Zanim nie rozpocząłem klasy maturalnej, te sprawy były zawsze gdzieś na szarym końcu. Zajmowały mnie książki, a poza książkami - przetrwanie. W klasie maturalnej sytuacja zaczęła przedstawiać się trochę inaczej. Dwa lata wcześniej wyprowadziłem się od matki. Po tych dwóch latach w szkole średniej, w mieście, w nowym środowisku, zaczęło do mnie docierać, że już nie mieszkam w grobowcu. Zacząłem odkrywać, z czym to może się wiązać, takie życie poza grobowcem. Na studniówce byłem  już z dziewczyną. Do naszego pierwszego razu doszło miesiąc wcześniej. Po wakacjach ona pojechała na studia do innego miasta. Nie było powrotów ani żalu, to było prawdziwe rozstanie w przyjaźni. Z serwisów społecznościowych wiem, że dzisiaj ma narzeczonego.

            Tak w ogóle, ojciec zostawił matkę i mnie, gdy miałem sześć lat. Ułożył sobie życie w wielkim mieście, a nas nie chciał znać. Co miesiąc przesyłał jakieś tam śmieszne pieniądze, ale i tak musiałem chodzić po wszystko do pomocy społecznej. We wsi uchodziłem za zdziwaczałego synka jeszcze bardziej zdziwaczałej dewotki. Wszyscy mi współczuli - częściowo z powodu ojca, częściowo z powodu braku telewizora. W każdym razie, w szkole byłem jednym z tych lepszych. Nie miałem znajomych. Nie chodziłem na imprezy. Nie jeździłem w góry ani na rowerze. Nie miałem telewizora ani komputera. Nie miałem życia. Ale miałem książki. Bez problemu dostałem się do prestiżowego liceum. Liceum to znajdowało się w mieście, gdzie - jak mówili - żył i pracował mój ojciec. Spakowałem moje książki, wydrukowałem sobie decyzję o przyjęciu do nowej szkoły i pojechałem do niego. Nie chciałem mieszkać w grobowcu. Chciałem mieć normalne życie, normalną pracę, normalnych znajomych, normalne ciuchy. Wiedziałem, że będę musiał pracować, żeby to wszystko kiedyś mieć. Jedyne, czego potrzebowałem, to mieszkanie w mieście i parę groszy dziennie na obiad. Wiedziałem, że tatuś może mi to załatwić. Tatuś musi mi to załatwić. W końcu oszczędzał sobie na mnie przez tyle lat.

            To była ucieczka. Chciałem po prostu wyjść i nie wracać, ale złapała mnie w drzwiach. Nie miałem wyjścia. Rzuciłem w nią słowami - najbardziej podłymi, jakie mogłem znaleźć. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, zacznie mnie błagać o zmianę decyzji. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Zwyzywałem ją strasznie - właśnie ja, ten wyważony, wycofany, nieszkodliwy dziwak - a potem zwiałem. Miałem przy sobie akurat tyle pieniędzy, żeby na busa starczyło. Jakimś cudem dotarłem do lunch baru, gdzie - jak się dowiedziałem - bywał mój ojciec. Był to lokal w pobliżu siedziby redakcji "Tygodnia Skomentowanego" - żeby panie dziennikarki i panowie dziennikarze mogli wyskoczyć sobie w środku dnia na penne z warzywami. Przeraził się, gdy dotarło do niego, kto właśnie podszedł do jego stolika. Pytał o matkę. Postawił mi lunch. Był nerwowy, ale jednocześnie zaciekawiony - więc tak wygląda ten mój dzieciak! Uspokoiłem go i wyjaśniłem, że wcale nie zależy mi na zabawie w synka i tatusia. Chciałem tylko wykorzystać szansę na normalne życie. Powinien zrozumieć. Przecież kiedyś sam uciekł z grobowca.

Zastanawiałem się, czy ma inną.

            Po obiedzie zabrał mnie do swojej redakcji, umieścił w jakimś klimatyzowanym pokoju i zabronił wychodzić. Mogłem zniknąć na parę godzin w moich książkach. Wrócił po mnie koło siedemnastej. Gdy dotarliśmy do jego mieszkania, miałem okazję poznać jego dziewczynę. Nie polubiła mnie. Prawdę mówiąc, zrobiła tatusiowi niezłą awanturę. Nie było mowy o żadnych bachorach. O takich bardziej wyrośniętych też nie. Ojciec uspokajał, że znajdzie dla mnie jakieś lokum. Jego nowa koleżanka nie wyglądała na przekonaną. Musiałem zniknąć, i to szybko. Tatuś podszedł do sprawy poważnie. Nie rozmawiał z moją matką od dziesięciu lat. Teraz wydzwaniał do niej po kilka razy dziennie. Omawiali "sytuację Augustyna". Ja im nie przeszkadzałem. Włóczyłem się, to znaczy poznawałem wielkie miasto, w którym miałem teraz znaleźć swoje miejsce. Wychodziłem wcześnie rano, a późnym wieczorem wracałem do mieszkania tatusia i jego koleżanki na kolację.

            Ostatecznie wyszło na moje. Jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego wprowadziłem się do kawalerki, którą wynajął dla mnie ojciec. Postarał się też dla mnie o podręczniki, o jakieś sensowne ubranie i o telefon komórkowy. Do liceum poszedłem już nie jako syn wdowy, lecz jako syn znanego felietonisty. Myślałem, że dzieciakowi wychowanemu w grobowcu niełatwo będzie się przystosować do takiego awansu. Światowe życie okazało się jednak dość proste. Komórka w jednej kieszeni, paczka papierosów w drugiej. Raz na jakiś czas pojawić się na śmiertelnie nudnym zgromadzeniu zwanym "imprezą" w celu skonsumowania jednego piwa. Do tego obowiązkowy cynizm na ustach. Nawet nie musiałem uczyć się gry na konsoli. Po maturze tatuś wspierał mnie dalej. Socjologia, jakiś epizod na dziennikarstwie, praktyki w redakcji "Tygodnia Skomentowanego". Branża przyjęła mnie bez większego problemu. Synek pana redaktora, wszystko wiadomo. Zaczynałem nawet powoli zarabiać.

W centrum naszego miasta jest bardzo dużo kościołów i równie dużo nocnych klubów.

            Da się to łatwo zrozumieć. To miasto historyczne, miasto królewskie. Tutaj każda kamienica pamięta jakiegoś świętego męża albo jeszcze bardziej świętą niewiastę. Z drugiej strony, to jedno z tych wielkich miast. Wiadomo, co musi być w takim wielkim mieście.

-   Cześć! Bóg chce się dziś z tobą spotkać. Zaprasza cię do swojego domu! 
-   O, proszę. Panna Faustyna. Ostatnio coś często na siebie wpadamy!
-   Augustyn? Na początku wcale cię nie poznałam!
-   Jest już ciemno. To do czego zaprasza mnie ten twój Bóg?
-   Raz w miesiącu organizujemy Adorację Najświętszego Sakramentu i Wielbienie. Część wychodzi na ulice, zapraszać ludzi. Już się zaczęło, ale nic nie straciłeś - do północy jeszcze trochę czasu, a wcześniej nigdzie się nie wybieramy.
-   Przed chwilą odmówiłem jednej miłej pani z kolorową parasolką. Wiesz, jednej z tych, co stoją pod takim świecącym, czerwonym budynkiem. Night clubem, rozumiesz. Bywają cholernie natrętne, te panie z night clubów. Jesteś kobietą, więc pewnie nigdy tego nie doświadczyłaś. Uwierz, jak taka przyuważy dobrze ubranego faceta, to prędzej pójdzie za nim na drugi koniec miasta niż da mu spokój.
-   Tego są uczone.
-   Was też uczą, jak zaczepiać gości z ulicy?
-   Ci, którzy zostają w Bazylice, modlą się za tych, którzy wychodzą ewangelizować. Przy takim wsparciu żadne kursy nie są potrzebne.
-   Mówisz, że co organizujecie?
-   Mamy Adorację i Wielbienie.
-   O, właśnie. Co to jest to drugie?
-   W naszym słowniku "wielbienie" znaczy tyle co "koncert, wspólne muzykowanie". No wiesz, gitara, ręce w górze, zamknięte oczy. A pośrodku nas Chrystus Pan, obecny w Najświętszym Sakramencie.
-   Gdyby nie ten Pan, powiedziałbym - brzmi jak zabawa hippisów.
-   Może jednak dasz się namówić i wejdziesz, na małą chwilkę? Kolejna szansa dopiero za miesiąc.
-   Wyjaśnij mi jedną rzecz. Żeby kogoś adorować, trzeba kochać, prawda? Skąd ta myśl, że ja kocham tego twojego Boga?
-   Tu wcale nie chodzi o twoje kochanie. To On kocha. On zaprasza. Ty po prostu przyjdź i posłuchaj.
-   Rozumiem. A ile takie "przyjdź i posłuchaj" kosztuje? Dla stałych klientów to macie pewnie jakieś super promocje w stylu "pięć spowiedzi - Adoracja gratis". A co z nowymi? Respektujecie chociaż zniżki ustawowe?

Tina uśmiechnęła się.
Jej spojrzenie mówiło "mam cię!".

Wręczyła mi kartonik niewielkich rozmiarów i ołówek.

-   Oto pański kupon, uprawniający do jednorazowego wejścia na naszą Adorację!
-   Na tej karteczce nie ma ani słowa o waszej Adoracji. Prawdę mówiąc, karteczka w ogóle nie jest zapisana.
-   Oferta specjalna. Wszystkiego dowie się pan w środku!

Pięć sekund później byłem już pod Bazyliką.

            Drzwi kościoła były otwarte na oścież. Nastrój świątyni od razu mi się udzielił. Od paru dobrych lat żyłem w świecie z plastiku. Cynizm pomógł mi znaleźć w nim sobie nie takie znowu najgorsze miejsce. Ale nigdy tak do końca nie czułem, żeby to był mój świat. Tutaj zamiast plastiku był kamień. Muzyka w tle też była inna. Inna była miłość, o której tu śpiewano. Zamiast sztucznego oświetlenia - kompletna ciemność. Światło padało tylko na jeden element, umieszczony z przodu, na podwyższeniu. Tak sobie myślę, że może wyraz "element" w poprzednim zdaniu powinien być zapisany wielką literą.

W końcu nie chodzi o jakąś rzecz, tylko o Niego.

-   Co tak daleko?

            Nie chciałem znaleźć się w tłumie, który zebrał się wokół Najświętszego Sakramentu. Myślałem, że stanę sobie gdzieś z tyłu i będę udawał, że podtrzymuję jakiś filar. Ale moja przyjaciółka nie chciała puścić mojej ręki. Ciągnęła mnie środkiem, prosto w stronę Monstrancji. Zdążyłem zwrócić uwagę na przenośne konfesjonały, ustawione w przejściu między ławkami. Wyglądały naprawdę przerażająco. Nie wiedziałem, co może wpaść do głowy mojej koleżance. A jeśli zaciągnie mnie do któregoś z tych drewnianych stojaków i zostawi na pastwę księdza? Jakie szczęście, że każdy mijany kapłan był zajęty swoim penitentem. Minęliśmy ławki i dotarliśmy do prezbiterium. Miałem nadzieję, że Tina obierze kierunek na stalle, ale nic z tego. Dryfowaliśmy między klęczącymi ludźmi i zatrzymaliśmy się dopiero pod samymi stopniami ołtarza.

-   Przed rozpoczęciem Adoracji każdy otrzymał karteczkę i ołówek. Z przodu Bazyliki znajduje się kosz, do którego można wrzucać intencje. Niech każdy pomyśli, jakie sprawy chce oddać Panu. Panie, dziękujemy Ci za to, że jesteś z nami! Dziękujemy Ci za to, że nas tu dzisiaj zgromadziłeś. Nikt z nas nie jest tutaj bez przyczyny. Ty znasz nasze serca, Panie! Zapraszasz nas, byśmy Tobie powierzyli nasze sprawy. Panie, Ty wiesz wszystko - a jednak pragniesz, byśmy się otworzyli, byśmy zaufali, byśmy Tobie o tym wszystkim opowiedzieli. Dziękujemy Ci, Panie!...

Kosz znajdował się tuż przed nami.
Na wyciągnięcie ręki.

środa, 7 września 2016

3. Ostrzeżenie

***

Człowiek, na którego wpadł Pan Heretyk w bramie klasztoru dominikańskiego, był studentem. Ważył chyba ze trzy razy więcej niż Pan Heretyk i miał ponad dwa metry wzrostu. Nosił dredy, a ubrany był w t-shirt z lwem w koronie i bluzę z Bobem Marleyem w kolorach Jamajki.

Nikt mi nie powie, że takiego stworzenia można się spodziewać w bramie klasztoru.

- Czyli jestem sławny?
- Wspominała coś, że możemy się spodziewać kolejnej zbłąkanej duszy. Ale mówiła też, żeby się za bardzo na to nie nastawiać, bo ta dusza to niepoprawny indywidualista. W tę stronę.

Sam nie wiem, czy można mnie nazwać indywidualistą. Zawsze ceniłem sobie samodzielność w myśleniu. Lubię czasem być sam. To podobno rzadka cecha u istot  mojego gatunku. Istoty mojego gatunku są raczej stadnymi zwierzętami. Lubią gadać o pierdołach i nie lubią myśleć. Ale znowu nie jest tak, żebym się jakoś totalnie różnił od pozostałych istot mojego gatunku. Chwilami też lubię sobie pogadać o pierdołach i nie myśleć.

Ludzie roztrzepani słyszą często, że powinni myśleć, co robią. Ludzie, którzy myślą za dużo, czasami im zazdroszczą. Rzecz jasna, jak człowiek za dużo myśli, to się nigdy nie przyzna, że zazdrości roztrzepańcom. Będzie się starał pokazać, że jest lepszy od całego świata, że woli myślenie od przyjaźni, pieniędzy, seriali czy zrozumienia, i że wcale nie chce wyglądać normalnie. Człowiek, który myśli za dużo, zawsze wygląda nienormalnie, bez względu na to, co ma na sobie.

- Pan Heretyk? Ciekawe nazwisko.

Autor słów cytowanych powyżej wyróżniał się spośród obecnych na sali. Po pierwsze, miał na sobie biały habit oraz pas z przyczepionym do niego różańcem. Po drugie, był wyraźnie najstarszy. Najstarszy, ale nie stary. Młody na tyle, żeby starsi i dojrzalsi ojcowie wysłali go do pracy z dzieciakami.

- Szczególnie dla kogoś, kto ma na imię Augustyn.

Rastafarianin zdążył po drodze wypytać Pana Heretyka o wszelkie możliwe dane osobowe. Odwdzięczył się tym, że przedstawił mu się jako Samson. Pan Heretyk miał cichą nadzieję, że Rastafarianin jest mniej więcej zdrowy psychicznie i nie uzna Pana Heretyka za jakiegoś obrzydliwego Filistyna, z którym należy rozprawić się jak najszybciej.

- Augustyn? Po TYM Augustynie? To najlepszego w dniu patrona!
Pan Heretyk szybko oszacował, że Rastafarianin ważył jakieś sześć razy więcej od autora słów cytowanych powyżej. Autor słów cytowanych powyżej charakteryzował się niskim wzrostem, źle wyprasowaną koszulą, ciężkimi butami, które metale i punki nazywają "glanami", a które wyglądały na jego cienkich nogach jak buty clowna, czarną chustką w czaszki, którą skręcał jak opaskę i wiązał dookoła głowy, a także burzą rudych, kręconych włosów. Miał na imię Dawid, ale Pan Heretyk dowiedział się o tym trochę później.

Pan Heretyk przekroczył próg klasztoru dominikańskiego dwudziestego ósmego sierpnia. Dwudziestego ósmego sierpnia przypada wspomnienie świętego Augustyna, biskupa Hippony, Ojca Kościoła, Doktora Łaski, filozofa z V wieku po Chrystusie. Dzień wcześniej Pan Heretyk poznał dziewczynkę imieniem Gracja. Imię to wywodzi się z łacińskiego "gratia", czyli "łaska". Dzień wcześniej był dwudziesty siódmy sierpnia. Dwudziestego siódmego sierpnia przypada wspomnienie świętej Moniki, matki świętego Augustyna. Święta Monika została świętą głównie dlatego, że jej syn, zanim został świętym, był wielkim grzesznikiem. Był nauczycielem retoryki, to jest: był zawodowym kłamcą. Żył z kobietą bez ślubu i miał z nią nieślubnego syna. Chodził na spotkania popularnej sekty, wierzył w astrologię, a we wczesnej młodości ukradł z kolegami parę gruszek dla zabawy.

 Święta Monika modliła się za niego przez trzydzieści trzy lata. Najpierw zaowocowało to tym, że Augustyn przestał wierzyć we wróżby i odszedł od manichejczyków. Potem kazał swojej dziewczynie zostawić mu syna i wyjechać. W końcu zamknął swoją szkołę, przyjął chrzest i został kapłanem. Nawet przyznał się do kradzieży tamtych owoców - w swoim najsłynniejszym dziele, o tytule Wyznania, poświęcił stosunkowo dużo miejsca analizie bezinteresownego przywiązania do zła, jakie w sobie odkrył po dokonaniu tego czynu. Święta Monika właśnie dlatego została świętą, że modliła się przez te trzydzieści trzy lata. Te trzydzieści trzy lata były kluczowe, chociaż modliła się pewnie także i wcześniej, kiedy Augustyn nie był jeszcze nawet zapłodnioną komórką jajową. Nie mówiąc już o tym, że pewnie dalej się modli -  przede wszystkim za załamane matki, w drugiej kolejności za zawodowych kłamców, za rozpustników, za sekciarzy i w końcu za złodziei.

- Prawdę mówiąc, nie lubię swojego imienia. Patrona zresztą też nie.
- A to czemu? Ostatecznie, to był tylko średniowieczny biskup. Chyba nie miał zbyt wielu okazji, żeby ci podpaść.
- Jeśli mamy być precyzyjni, powinniśmy przypisać Augustyna jeszcze do starożytności. Masz rację. To był tylko biskup. Nawet nie papież. Ale widzisz, człowiekowi, który przez całe dzieciństwo był wyśmiewany z powodu imienia, trudno lubić swojego patrona. Nawet jeśli ten patron był tylko biskupem.

Nigdy tak naprawdę nie przejmowałem się zdaniem reszty Michałków i Kamilków na temat mojego imienia. Gdy któryś naprawdę mnie wkurzył, mogłem go z łatwością zniszczyć jednym słowem - wszystko w taki sposób, żeby każda próba obrony z jego strony była śmieszna i żeby mu nawet do głowy nie przyszło się mścić. Najczęściej wystarczyło odebrać temu czy innemu gówniarzowi szacunek w oczach kolegów, tylko w skrajnych przypadkach musiałem uciekać się do manipulowania opinią nauczycieli lub rodziców.

- Samson też nie lubi swojego prawdziwego imienia. Ubzdurał sobie, że "Tomek" brzmi zbyt pospolicie.
- To się nazywa lojalność.
- No ale sam pomyśl. To jest chore, żeby dorośli faceci mieli problemy z imieniem.
- Ty się lepiej nie odzywaj. Masz imię po królu.
- A ty masz imię po gościu, na którym generalnie opiera się cała teologia katolicka.
- Fascynujące.

Przez głowę Pana Heretyka przemknęła myśl, że obrażanie świętego Tomasza z Akwinu w promieniu stu kilometrów od najbliższego klasztoru dominikańskiego jest co najmniej nierozsądne, żeby nie powiedzieć - niebezpieczne. Ku jego zdziwieniu, na te słowa Rastafarianina cała sala zaczęła się śmiać. Pan Heretyk miał dopiero odkryć, że ta sala ma wręcz nienaturalne skłonności do wybuchania śmiechem.

-  A jak się wabi wasz Pies Pański?

Na te słowa Pana Heretyka cała sala przestała się śmiać.
Wszyscy czekali na reakcję pana w białym habicie.

- Mam nadzieję, że ojcu nie przeszkadza tytuł "Psa Pańskiego"? Ostatecznie, tak właśnie należy tłumaczyć słowo "dominikanin". "Domini canis", z języka łacińskiego "Pies Pański".

Wspominałem wam, że matka Pan Heretyka była filologiem, filologiem szczególnie zakochanym w łacinie. Mały Augustyn był zafascynowany sentencjami, które jego matka wplatała w co drugie zdanie, uwielbiał też słuchać starożytnych modlitw i pieśni. Swego czasu Pan Heretyk także chciał pójść na filologię klasyczną, ale nic z tego nie wyszło. W wieku dwudziestu czterech lat posiadał już dyplom z innej dziedziny i pracował jako zawodowy kłamca.

- Po prostu Adam. Gdyby taki tytuł mi przeszkadzał, wybrałbym inny zakon.

Pan Heretyk szybko doszedł do wniosku, że cisza w tej sali jest czymś szczególnie nienaturalnym. Bez psalmów, gitar albo śmiechu miejsce to stawało się zupełnie nie do zniesienia. A przecież gra w odbieranie przeciwnikowi mowy zawsze była jego ulubioną zabawą. Był w tym naprawdę dobry. Odkrył to już w szkole podstawowej. Nie umiał się bić, nie miał komputera i stale chodził w tych kretyńskich ciuchach, które dostawał od różnych organizacji charytatywnych. Ale język miał ostry, a wyszydzanie i szkalowanie przed nauczycielami szybko opanował do perfekcji. Zanim poszedł do Pierwszej Komunii, zapracował sobie na taką opinię, że nawet chłopaki z ostatniej klasy woleli go unikać. W liceum, gdy na biurku miał laptopa, a w szafie jak najbardziej nowe spodnie, kupione w galerii handlowej, dokonał kolejnego odkrycia. Ironia to sposób nie tylko na wrogów, lecz i na przyjaciół. Ludzie z nowej klasy lubili go słuchać, bo kpił sobie ze wszystkich świętości. Jego nowi koledzy nie lubili świętości. Uważali się za liberałów, ludzi zorientowanych w świecie i dlatego nastawionych do świata sceptycznie. Oznaczało to mniej więcej tyle, że spędzają noce na grach komputerowych i organizują sobie imprezy z alkoholem, a poza tym są wręcz skazani na dobre studia i wyjazd na Zachód.

Tym razem sarkazm nie wywołał pożądanego efektu. Zresztą, jakiego efektu można się było spodziewać? W końcu zaatakował lidera, najwyraźniej lubianego przez grupę. Oczywiście, cały czas obserwował swoją przyjaciółkę. Przyszła dziś bez córeczki i jak dotąd nie zabrała głosu. Już żałuje, że go zaprosiła, z pewnością. Z drugiej strony, nie udawał przed nią jakiejś głębokiej pobożności. Po rozmowie w pociągu mogła się spodziewać, że będzie psuł zabawę. A może sądziła, że jak już przyjdzie, to będzie umiał się zachować? W końcu nikt nie przychodzi się na spotkania duszpasterstwa w celu obrażania duszpasterza. Nawet Pan Heretyk nie miał takiego celu, gdy wsiadał wieczorem do tramwaju. Właściwie, w tym momencie uświadomił sobie, że wcale nie miał jakiegoś konkretnego powodu, żeby pojawić się w tej sali.

- A ciekawe, czym zajmuje się nasz Pan Heretyk.
- Jestem zawodowym kłamcą.
- Politykiem?
- Dziennikarzem. Pracuję dla "Tygodnia Skomentowanego".

Wiecie już dość dużo o mamie Pana Heretyka. Jeśli chodzi o jego tatę, był on właścicielem jednego z największych tygodników opinii w kraju oraz prowadził internetowy serwis informacyjny o profilu lewicowym. Jak się pewnie domyślacie, nie był katolikiem i nie znał łaciny. To on właśnie namówił syna, żeby wybrał socjologię zamiast filologii. Pan Heretyk był przekonany, że gdy już przyzna się do pracy w gazecie dla lewaków, zostanie osądzony i skazany w trybie natychmiastowym. Okazało się jednak, że jego wyznanie nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia na obecnych. Pan w białym habicie zasugerował, że byłoby dobrze rozpocząć spotkanie. Zaczęto rozdawać teksty nieszporów.

Być może część z was nie wie, czym są nieszpory. Otóż nieszpory to wieczorna modlitwa psalmami. W liturgii katolickiej każdej porze dnia odpowiada specjalny układ pieśni; dobiera się je, biorąc pod uwagę dany okres roku liturgicznego. Odpowiednie teksty można znaleźć w specjalnych modlitewnikach, zwanych brewiarzami. Mama Pana Heretyka posiadała swój własny brewiarz, z tekstami w wersji łacińskiej. Uczęszczała także codziennie na Mszę świętą i zawsze miała przy sobie różaniec.

Dawid nie miał brewiarza. Zawsze przed spotkaniem ściągał teksty na dany dzień z internetu. Dawniej Pan Heretyk sądził, że w odmętach internetu nie ma takich rzeczy jak nieszpory.

- Pierwszego kantora ci nie oddam, chociaż to twoje imieniny, a drugiego ma zawsze któraś z dziewczyn. Ale możesz wziąć responsorium. Umiesz melodię na responsorium?
- Ja nie śpiewam.
- Nie śpiewasz? A co będzie, jak trafisz do Nieba? Tam cały czas się śpiewa.
- Kto powiedział, że trafię do Nieba?
- No wiesz, pewności nie ma, ale może akurat się załapiesz. Co wtedy?
- Kto powiedział, że ja chcę "się załapać"? Kto powiedział, że ja chcę iść do Nieba?
- A to gdzie chcesz iść?
- Aktualnie... chcę iść tam, do tego fotela na rogu, i słuchać waszych nieszporów. Przyszedłem, bo zaprosiła mnie stara znajoma. Nie śpiewam, ale skoro już tu jestem, mogę posłuchać.
- A nie boisz się, że się czegoś nabawisz od takiego słuchania? Ostrego nawrócenia, na przykład?
- Zaryzykuję.
- Ostrzegałem..!

Ostrzegał.