poniedziałek, 26 grudnia 2016

8. Panienka


"Halloween wcale nie jest wesołe. To sarkastyczne święto odzwierciedla raczej piekielną rządzę zemsty, jaką dzieci żywią wobec świata dorosłych. [...] nie przez przypadek niektórzy wbijają igły lub żyletki w rozdawane małym prześladowcom jabłka i ciastka."

/Jean Baudrillard, Ameryka/


Pan Heretyk poznał Minionka czternastego października. Tak się złożyło, że mógł tego dnia dłużej towarzyszyć jemu i jego opiekunowi w drodze ze szkoły do domu. Rozmowa w dość naturalny sposób przeszła od życia w rodzinie wielodzietnej i problemów związanych z alternatywnymi metodami nauczania na walkę z eugeniczno-proaborcyjnym systemem społecznym.

Pan Heretyk dowiedział się, że współczesne giganty działające na rzecz świadomego rodzicielstwa wywodzą się bezpośrednio z organizacji eugenicznych i rasistowskich. Wszystko zaczęło się w latach dwudziestych, a więc na krótko przed powstaniem obozów zagłady. Pierwsze projekty redukcji urodzeń zakładały sterylizację jednostek upośledzonych umysłowo. Do upośledzonych umysłowo zaliczano wtedy przede wszystkim kobiety niezaradne życiowo - prostytutki, imigrantki, przedstawicielki mniejszości rasowych i etnicznych, analfabetki, samotne matki, pacjentki szpitali psychiatrycznych. Oczywiście, niezaradni życiowo mężczyźni również nie mogli czuć się bezpiecznie. Dawid wyjaśnił Heretykowi, że gdy w latach trzydziestych naziści zaczęli wprowadzać swoje pomysły na "ostateczne rozwiązanie", mniej radykalne projekty tego rodzaju były już dobrze znane w Ameryce i w krajach skandynawskich. Na terenie Szwecji idee te rozwijały się radośnie jeszcze w latach siedemdziesiątych. W Stanach i w Kanadzie większość organizacji eugenicznych zadowoliła się zmianą nazwy. Tym największym udało się nawet uzyskać poparcie kolejnych rządów i rozwinąć już istniejącą sieć klinik. Dotacji nie straciły nawet po tym, jak działacze pro-life nagrali rozmowę podstawionego gościa z pracownicą aborcyjną. Rozmowa dotyczyła szczegółów handlu tkankami płodowymi na czarnym rynku.

Po przedstawieniu tych wszystkich rewelacji, Psalmista przeszedł do pism starotestamentalnych. Skupił się na żydowskich ustawach o ochronie życia poczętego i na straszliwych skutkach zamiany religii mojżeszowej na kult Molocha. Stwierdził, że mordowanie dzieci jest rzeczą zawsze z gruntu pogańską.

- Wiem, co powiesz. A co z Abrahamem i Izaakiem? To też pogaństwo? Ale zauważ, że Jahwe ostatecznie nie dał chłopakowi zginąć.
- Abraham był problemem dla Kierkegaarda, nie dla mnie.
- Dla kogo?
- A takiego skandynawskiego Sokratesa.
- A, spoko.
- Ja zawsze miałem problem z innym fragmentem. Takim trochę późniejszym. Z Księgi Sędziów.
- Dajesz!

Heretyk przez chwilę wahał się, czy w ogóle przypominać Psalmiście tę historię.

Może i jesteś bezbożnym heretykiem, ale to nie wypada. Biblijny Dawid pojawia się dopiero parę ksiąg później. Ani on, ani tym bardziej żaden jego imiennik, w żaden sposób nie odpowiada za to, co działo się wcześniej, w czasie bezkrólewia. Poza tym, prowadzicie teraz ciekawą, kulturalną, miłą rozmowę. Twój rozmówca może i jest katolem, ale nie gada tak całkiem od rzeczy. Jak tylko o "tym" wspomnisz, zrobi mu się przykro. Jak biblijnemu Dawidowi po wypadku Uzzy podczas pierwszej próby wprowadzenia Arki do Jerozolimy. Chcesz tego?

Chwila nigdy nie trwa długo.

- Wyjaśnij mi, jak to było z córką Jeftego?

Mówiłem, że nie wypada?...

Jefte pojawia się w Księdze Sędziów. Człowiek ten obiecał Bogu, że jeśli uda mu się odnieść zwycięstwo nad wrogami, po powrocie do domu złoży w ofierze całopalnej pierwszą istotę, która wybiegnie mu na spotkanie. Oczywiście, Jefte bitwę wygrał. Istotą, która pierwsza wybiegła mu na spotkanie, była jego córka.

Córka Jeftego, w odróżnieniu od syna Abrahama, nie została oszczędzona.

Razem z Uśmiechem, z twarzy Dawida od razu zeszły Pasja i Pewność Siebie. Psalmista nic już nie mówił aż do najbliższego przystanku tramwajowego. Heretyk poczekał, aż bracia wsiądą do pojazdu, odmachał Minionkowi i zapalił papierosa. Miał wypalić tego dnia jeszcze wiele takich papierosów. Więcej, niż miał w zwyczaju.

Tego wieczoru rozmyślał o wielu sprawach. Wpisał sobie w przeglądarce hasło "moloch". Dowiedział się, że część archeologów wątpi w prawdziwość opowieści o niemowlętach spalanych żywcem. Twierdzą oni, że odnalezione prochy dzieci, wymieszane z prochami jagniąt i koźląt, nie świadczą jeszcze o tym, że ofiary palono żywcem. Być może chodziło o dzieci martwo urodzone i zmarłe z przyczyn naturalnych, których ciała poddawano kremacji według ówczesnych zwyczajów pogrzebowych. Potem jeden naród, nieprzychylny drugiemu, zaczął rozpowiadać obrzydliwe plotki o zwyczajach sąsiadów. Pisarze to zapisali i tak powstał Stary Testament.

Heretyk przypomniał sobie, jak kilka tygodni wcześniej natrafił na artykuł o kontrowersjach związanych z pewną firmą farmaceutyczną, zajmującą się produkcją szczepionek. Świat obiegła informacja, że szczepionki tej firmy są hodowane na ludzkich komórkach embrionalnych. Obrońcy firmy twierdzą, że wcale nie jest jasne, czy komórki te naprawdę uzyskano w wyniku aborcji. Może dziecko zmarło w łonie matki, a rodzice tylko przekazali ciało na cele naukowe. Zresztą, nawet jeśli dziecko było poddane aborcji, nikt przecież nie twierdzi, że zabito je w celu uzyskania materiału do produkcji szczepionek. Rodzice i tak chcieli je zabić. Dziecko byłoby martwe, nawet gdyby żadna firma farmaceutyczna nie była zainteresowana jego tkankami. A marnotrastwo to grzech.

Rano Heretyk musiał wypić nie jedną, a trzy kawy, żeby pozbyć się efektów niewyspania. Doszedł do wniosku, że będzie musiał zerwać z rozmyślaniem o nieprzyjemnych sprawach, jeśli nie chce wpaść za chwilę w jakieś uzależnienie. Około godziny trzeciej poziom kofeiny w jego organizmie spadł na tyle, że zamiast na obiad wybrał się do kawiarni. Wypije jeszcze dwie filiżanki, trochę poczyta i wszystko wróci do normy.

- Dzień dobry. Można się przysiąść?
- Hej! Jasne.
- Czyta Pani coś ciekawego?
- Ciekawego? Pan wybaczy, ale to dzieło jest tak dobre, że określenie "ciekawe" staje się niestosowne.
- Czyżby Pismo Święte?
- No nie, nie aż tak dobre. Ale, jak na historię miłosną, prawdziwa perełka.
- Historia miłosna?

Heretyk przyjrzał się bliżej okładce wspomnianej książki. Wydanie w miękkiej oprawie, dość znacznie pogniecione i zdarte na rogach. Ilustracja przedstawiała młodą dziewczynę w czarnym habicie, z zeszytem w rękach.

No tak. Od razu widać, że love story.

- Główna bohaterka nie wygląda na szczególnie zainteresowaną przygodami tego rodzaju.
- Czy wy, mężczyźni, macie jakiekolwiek pojęcie o Miłości? Nie widzi Pan, że dziewczyna na obrazku jest już po złożeniu ślubów swemu Ukochanemu?
- Oj, przepraszam! Nie domyśliłem się.
- Pewnie nie domyśla się Pan również, jak dramatyczne i fascynujące przygody spotkały główną bohaterkę na jej drodze do Miłości. Pan wybaczy, ale do zrozumienia pewnych spraw potrzeba odrobiny wrażliwości.

Przyjaciółka Pana Heretyka wyjaśniła mu, na czym polega fenomen Helenki - zahukanego dziewczęcia ze wsi, którego obrazy znajdują się dzisiaj w każdej szanującej się świątyni katolickiej. Helenka ukończyła trzy klasy szkoły podstawowej - dość, żeby nauczyć się alfabetu. Z zawodu była sprzątaczką. Żeby spełnić swoje największe marzenie, czyli wstąpić do zakonu, musiała uciec z domu do wielkiego miasta, do Warszawy. Gdy zaczynała pisać dzieło swojego życia, nikt nie przypuszczał, że stanie się jedną z najsłynniejszych autorek XX wieku. Ortografia stanowiła dla niej prawdziwe wyzwanie. Pierwsze rękopisy - jak na literacki fenomen przystało - trafiły do pieca czy innego kominka. Wiele razy słyszała, że z tak marnymi kompetencjami i z tak słabym zdrowiem o posadzie sekretarki u Pana Boga może tylko pomarzyć. Zresztą lepiej, żeby w ogóle dała sobie spokój z marzeniami. Jezus jest przecież Królem - królowie nie rozmawiają ze sprzątaczkami.

W dziele swojego życia Helenka opisuje, jak Miłość i Cierpienie mogą zmienić zakompleksioną panienkę w dojrzałą kobietę, gotową na wszystko dla swego Oblubieńca. Taka kobieta już nie przejmuje się zdaniem koleżanek. Nie zależy jej zupełnie na utrzymaniu wysokiego miejsca w hierarchii. Nie martwi się o swoją chorobę i o to, czy zdąży wypełnić powierzone jej zadanie. Zachowuje spokój bez względu na okoliczności. Nieważne, czy trzeba poradzić sobie z gigantycznym garnkiem ziemniaków, czy też z grupą podejrzanych facetów dobijających się do drzwi - nigdy nie wpada w panikę. Kłopoty i nędze wszelkiego rodzaju zna z własnego doświadczenia. Wyłapywanie z tłumu dusz zgnębionych przychodzi jej z łatwością - równie szybko potrafi takim duszom udzielić pomocy. Nie próbuje udowadniać swojej wartości przed ludźmi, którzy o duszy ludzkiej nie mają bladego pojęcia. Taka kobieta potrafi milczeć.

I potrafi pisać.

środa, 5 października 2016

7. Sztuczka



Cała ta sytuacja powodowała u mnie pewien dyskomfort. Wręcz lęk. Czego mogą uczyć się dzieci w takich szkołach? Czy one w ogóle czegokolwiek się uczą? Może po prostu trzymają je przywiązane do kaloryferów, aż ktoś się po nie nie zgłosi? Nie wiedziałem, jaką sztuczkę przygotował Dawid, ale ryzyko niepowodzenia, zwłaszcza z Minionkiem w roli gwiazdy programu, oceniłem szybko na dość wysokie. Maluch na pewno się ośmieszy, a ja będę musiał jakoś zareagować. Moja reakcja z pewnością będzie nieodpowiednia, i Dawid będzie mógł sobie podziękować.

Psalmista pokazał Minionkowi dwa kartoniki - jeden z napisem "Michał", drugi z napisem "Ela". Zapytał, gdzie jest imię Michasia. Chłopiec przedstawił się jako "Mijo" i wskazał kartonik numer jeden. Na dwóch kolejnych było napisane "Karol" i "Dawid". Psalmista zapytał teraz brata o swoje imię. Minionek wskazał kartonik numer dwa.

-   Widzisz? To się nazywa czytanie globalne.
-   Nauczył się tego w klasie pierwszej?
-   Ćwiczył już wcześniej, w przedszkolu. Od roku rozpoznaje już swoje imię na karteczkach. Teraz uczymy go rozpoznawać imiona członków rodziny i kolegów z klasy. Gdy dorośnie, będzie umiał się podpisać i przeczytać prosty tekst.
-   Umie też liczyć?
-  Prawdę mówiąc, matma to nie jego działka. Jak ma dobry dzień, to tam pięć kasztanów przeliczy, ale generalnie takie rzeczy go nudzą. Za to mają bardzo dużo przyrody, i tutaj może się popisać. Uwielbia dzikie zwierzęta, zwłaszcza egzotyczne. Rozpoznaje je na zdjęciach, umie je naśladować, ma mnóstwo kolorowanek z kotami i ptakami. Oczywiście, wiele zależy od dnia. Jak mu się chce, to zrobi bardzo dużo. A jak mu się nie chce, to leży pod ławką. Nawet przez godzinę. 
-   Skąd wiesz, co Minionek wie o kotach i ptakach, tak naprawdę? Czy on w ogóle mówi zdaniami?

Moja ciekawość znów wzięła górę nad grzecznością.

-  Czemu miałby nie mówić? Wiadomo, nie są to frazy wzięte z Mickiewicza czy innego Homera, ale jak trzeba, to się dogada. Niektórym trudno jest go zrozumieć, bo ma problemy z wymową. Czasem, jak ma lenia, ogranicza się do jednego słowa albo do dwóch. Ale to tylko czasem, normalnie używa zdań prostych. Tak naprawdę umie powiedzieć bardzo dużo, a rozumie jeszcze więcej. Tylko nie zawsze to pokazuje. Żeby rozgadał się tak na serio, to po pierwsze temat musi go zainteresować. Żadne tam cyferki i inne duperele. Albo musi mieć do kogoś poważny interes. Dopiero w takich sytuacjach pokazuje swoje prawdziwe zdolności komunikacyjne, z kombinatorstwem i manipulacją włącznie. No dobra, tylko tak gadam, tak naprawdę to świetny dzieciak. 
-   I co go tak interesuje, przykładowo?
- Zwierzątka. Gdy mama proponuje mu zabawę w liczenie kamyczków, nie widać po nim najmniejszego entuzjazmu. Po minucie ucieka z zabawkami pod stół i lekcja się kończy. Jeśli jednak w grę wchodzi książeczka ze zwierzątkami, od razu się ożywia. Gestykuluje, gada, naśladuje ruchy i dźwięki, wskazuje na kolejne obrazki. U Michasia wszystko musi być ze zwierzątkami, nawet szampon. Chyba, że znajdziemy tę samą rzecz w wersji z Minionkami. Minionki zwykle wygrywają ze zwierzątkami. Ze zwierzątek najbardziej fascynują go te egzotyczne. Uwielbia chodzić do zoo i oglądać filmy przyrodnicze. Następnie może się z nami dzielić swoimi odkryciami. Na przykład całkiem niedawno wpadł na to, dlaczego lwy biegają za antylopami. Wcześniej sądził chyba, że one to tak tylko się bawią. Musiał zobaczyć jakiś film przyrodniczy w telewizji i skojarzyć ze swoją książeczką. 

Dawid opowiadał mi o swojej rodzinie. Na przykład o swoim ojcu. Z jego opowieści wynikało, że to straszny człowiek. Nie tylko katolik. Patriota, wręcz narodowiec. Członek klubu strzeleckiego. Zagorzały kibic lokalnego klubu piłkarskiego. Do tego wszystkiego, z zawodu dentysta. Matka Dawida była higienistką stomatologiczną. Gdy nie zajmowała się dziećmi, pomagała mężowi w gabinecie. Generalnie jednak potomstwo interesowało ją bardziej niż narzędzia tortur. Uczyła je sama aż do czwartej klasy - wyjątkiem był Minionek, który wymagał opieki specjalistów-terapeutów, dlatego poszedł do przedszkola. Hobbystycznie zajmowała się ogrodnictwem, projektowaniem wnętrz i zdrowym odżywianiem.

Mówiąc krótko, kompletna patologia.

- Wiesz, strasznie kocham tę moją rodzinkę. Bez przerwy się z nimi kłócę, ale wiesz, bez nich nie byłbym sobą. Nie miałbym nawet przeciw komu się buntować! Moi rodzice są najlepsi na świecie. Nie mów im tego - staram się ich za bardzo nie rozpuszczać - ale tak jest. Są zawsze dla mnie. Dla nas. Nawet jak w domu jest totalny bajzel, to przecież jesteśmy razem. Wiele dzieciaków w szkole Minionka ma tylko mamę. A u nas to wszystko jeszcze się trzyma. To jest naprawdę ważne!

Zastanawiałem się, jakby to było - żyć w takiej rodzinie. Dzielić pokój z dwoma braćmi, w tym z jednym niepełnosprawnym. Przekrzykiwać się przy sobotnim śniadaniu. Modlić się przed niedzielnym obiadem. Co wieczór wykłócać się z siostrami o łazienkę. Nie znałem realiów życia z więcej niż dwiema osobami w jednym mieszkaniu. Po przeprowadzce do miasta musiałem nauczyć się wszystkiego. Sam brudzę, sam sprzątam. Sam gotuję, sam odkurzam, sam robię pranie, sam wynoszę śmieci. Sam piję kawę, sam przeglądam serwisy społecznościowe, sam czytam swoje książki. Żadnych braci, żadnych sióstr. Żadnych inkwizytorów przypominających o myciu zębów.

Prawda, na ostatnim roku studiów dołączyła do mnie jedna koleżanka. Gdy zrozumiała, że wesele, domek z ogródkiem, dwójka dzieci i pies rasy golden retriever to nie mój ideał życia, wygarnęła mi od gnojów i kretynów. Usunęła mnie ze znajomych w serwisie społecznościowym i przeprowadziła się do swojej siostry. A przecież nie okłamywałem jej. Nigdy nie obiecywałem jej małżeństwa. Najpierw spotykaliśmy się przez rok. Potem wspólnie uznaliśmy, że skoro ona tak często u mnie nocuje, to wspólne mieszkanie będzie bardziej ekonomiczne. Studiowaliśmy na tym samym kierunku. Razem jeździliśmy na zajęcia i razem z nich wracaliśmy. Ona myślała, że po studiach założymy śliczną rodzinkę. Była ateistką, zaangażowaną w jogę i zdrowe odżywianie. W grę wchodził tylko ślub cywilny. Mimo to marzyła o białej sukni. Wszystko sobie zaplanowała - wesele zaraz po obronie prac magisterskich, w rok po ślubie pierwsze dziecko, domek z ogródkiem do trzech lat. Ja tłumaczyłem jej, że pierścionka nigdy nie będzie. I nie będzie dzieci. Nie zrozumcie mnie źle. Gdyby dziecko się pojawiło, postarałbym się mu to wszystko jakoś wynagrodzić. Protestowałbym, gdyby Natalia chciała przerwać ciążę. Ciąża oznaczałaby, że pryszczaty kościotrup już zaistniał. W formie przypominającej bardziej zminiaturyzowanego kosmitę niż nastolatka z galopującą depresją, ale już zaistniał. Zaistniał i trzeba się nim zaopiekować. Nie pozwoliłbym na przerwanie jego życia. Nie wiem, co bym zrobił, ale bym nie pozwolił. Przynajmniej teraz tak myślę. Ale przecież dbałem o to, żeby ciąży w ogóle nie było. Byłem odpowiedzialnym facetem. Zawsze pamiętałem o prezerwatywach.

A ona i tak uznała mnie za gnoja.

6. Farmakon



Jak już wiecie, bardzo lubię czytać książki. Czytanie nie jest dla mnie po prostu rozrywką. Tekst jest dla mnie tym, co insulina dla cukrzyka. To życiowa konieczność. Gdyby ludzkość nie odkryła pisma, tacy jak ja nie mogliby funkcjonować. Platon mógł mieć rację, gdy mówił, że pismo to farmakon. Greckie farmakon jest dwuznaczne jak angielskie drug - to lek i trucizna w jednym. Pisał o tym Derrida, a Derrida wielkim postmodernistą był. Przed czytaniem zapoznaj się z treścią biografii, umieszczonej na okładce, bądź skonsultuj się z kierownikiem duchowym, gdyż każdy tekst niewłaściwie odczytany zagraża Twojemu zdrowiu i życiu!

Był dwunasty października, gdy zostałem zaciągnięty na moje pierwsze Wielbienie. Było to siedem dni po imieninach Faustyny (wspomnienie jej patronki obchodzimy piątego października). Dwa dni po tymże Wielbieniu poszedłem sobie do biblioteki. Był to czternasty października, Dzień Nauczyciela. Wybrałem sobie Króla Olch. Dziełko dość psychodeliczne, nie polecałbym go osobom niepełnoletnim i niedojrzałym psychoseksualnie. W każdym razie, jednym z głównych tematów tej historii jest młodzież szkolna. Główny bohater, zaburzony psychicznie mechanik samochodowy, skrzywiony w dzieciństwie przez jezuitów, trafia przypadkowo na front drugiej wojny światowej. W obozie jenieckim szybko wyrzeka się swego francuskiego pochodzenia i znajduje zatrudnienie u hitlerowców - najpierw jako zwykły służący, później jako młodszy specjalista do spraw rekrutacji w nazistowskiej szkole wojskowej. Jego zdolności w łapaniu polskich chłopców nadających się do germanizacji szybko stają się słynne w całym regionie. Pod koniec książki nasz bohater przechodzi przemianę wewnętrzną. Postanawia uratować żydowskie dziecko, porzucone przez nazistów w lesie podczas desperackiej próby przerzucenia więźniów z likwidowanych obozów koncentracyjnych na tereny chwilowo wolne od Armii Czerwonej. W Noc Paschalną jego szkoła zostaje zaatakowana przez Rosjan. Podczas gdy młodzi wychowankowie placówki giną pod ostrzałem wroga, Król Olch ucieka ze swoim podopiecznym na bagna. Obaj przepadają bez wieści.

Z taką właśnie historią w torbie, przechodziłem przez park. Na placu zabaw dostrzegłem znajomą twarz. Psalmista otwierał właśnie furtkę przed jakimś dzieciakiem. Dzieciak, tak jak Psalmista, miał rude, gęste włosy. Miał też parę kilo nadwagi i wyraźne piegi na całej twarzy. Oglądał świat przez śmiesznie grube szkła okularów w intensywnie niebieskich, gumowych oprawkach. Był on jednym z tych maluchów, po których z daleka widać, że są upośledzone. W tym przypadku chodziło o schorzenie, które z łatwością potrafiłby zdiagnozować dosłownie każdy człowiek w tym kraju.

Trisomia chromosomu dwudziestego pierwszego.

-   Nie wiedziałem, że po godzinach dorabiasz jako opiekunka do dzieci.
-   To tylko, jak mama idzie do lekarza. Jeszcze nie znacie się z Minionkiem?
-   Z Minionkiem? A myślałem, że to mnie rodzice skrzywdzili.
- Tak naprawdę nazywa się Michał. Ale ostatnio zwariował na punkcie tych stworków z bajki. Zresztą, wygląda jak one, no nie? I nawet mówi trochę jak one.
-   Nie mnie oceniać. Jestem za stary na bajki. A w dzieciństwie nie miałem telewizora.
-   Biedaczek! My z Minionkiem właśnie wracamy ze szkoły.
-   Ze szkoły...?
-   Tak. Downy też chodzą do szkoły.

Nagle dotarło do mnie, że popełniłem straszny nietakt.

Już na początku rozmowy postanowiłem, że w żaden sposób nie dam po sobie poznać, że dostrzegłem w bracie Dawida cokolwiek nienormalnego. Oczywiście, musiałbym być zupełnie ślepy, żeby się czegoś nie domyślić, ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby opiekunowi nie zrobiło się przykro. To takie nietaktowne - mówić przy opiekunie nienormalnego dziecka  o jego nienormalności.

Cóż, nie wyszło.

-   Czy powinno się tak nazywać własnego braciszka?

Najlepszą obroną jest atak.

-   Czemu nie? Mam drugiego, całkiem normalnego, i mówię na niego jeszcze gorzej.
-   Masz dwóch braci?
-   I cztery siostry.
-   Czyli siódemka? Nieźle.
Gwoli ścisłości, ósemka. Byłaby dziesiątka, ale dwójka już nam zmarła. Poronienia.
-   Ty, dwóch braci, cztery siostry. Siódemka.
-   Jest jeszcze ósme.
-   Brat czy siostra?
-   W sumie to nie wiemy. To dopiero czwarty czy tam piąty tydzień.
-   Wasza mama jest w ciąży?
-   Zgadza się.
-   W dziesiątej ciąży?
-   No, wiesz. Nasi rodzice bardzo się kochają, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Prawdę mówiąc, nie rozumiałem.

W moim świecie normą było jedno dziecko. A właściwie, brak dziecka. Rodzeństwa były w książkach fantasy. Tam funkcjonowała jeszcze instytucja brata czy siostry. W realnym świecie istniał tylko lęk przed wpadką, który jednak można było skutecznie wyleczyć opakowaniem prezerwatyw. A poważnie - w tamtym czasie naprawdę nie wyobrażałem sobie, że mógłbym kiedyś zostać ojcem. Po pierwsze, wychowywałem się tylko z matką. Nie miałem żadnego męskiego wzoru. Gdyby jakieś dziecko pojawiło się w moim życiu, w ogóle nie wiedziałbym, co powinienem robić z czymś takim. Po drugie, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym się ożenić. Generalnie preferowałem związki na dłużej niż jeden wieczór i jakoś nie czułem potrzeby posiadania więcej niż jednej partnerki naraz. Ale małżeństwo? Bądźmy dorośli. Związki są od tego, żeby się rozpadać. W naszych czasach obrączka już nie chroni kobiety przed losem samotnej matki. Moja matka nigdy jej nie zdjęła, chociaż mężatką była tylko na papierze. Jedyne rozwiązanie to żadnej nie dawać pierścionka - ani tym bardziej dziecka. Po trzecie - nie chciałem, żeby jakiś pryszczaty kościotrup dopadł mnie kiedyś w jakimś lunch barze. Coś takiego spotkało mojego ojca. Wiem z doświadczenia, że dla takiego pryszczatego kościotrupa to może być nawet moment pewnej satysfakcji. Ale to, że samemu było się kiedyś pryszczatym kościotrupem, czerpiącym satysfakcję z napadania na biednych dziennikarzy, to jeszcze nie znaczy, że trzeba od razu stwarzać kolejne istoty tego rodzaju. O nie, nie chciałem żadnych pryszczatych kościotrupów, żadnych synów. Tacy synowie mogą mieć jeszcze potem pretensje, że się ich w ogóle stwarzało. To bardzo stresujące, takie pretensje. Lepiej nie stwarzać.

-   Michaś i tak nie jest najmłodszy. Najstarszy jestem w ogóle ja. Potem Agnieszka, Karol, Ewka, Minionek, Anka, Ela, i teraz jeszcze to nowe.
-   Ile lat ma Minionek?
- Osiem.
-   I mówisz, że chodzi do szkoły?
-   Do pierwszej klasy. Szkoła specjalna. Chcesz zobaczyć, co już umie?

Psalmista nie czekał nawet na moją odpowiedź.

poniedziałek, 19 września 2016

5. Impreza



INFO:

A - Augustyn
D - Dawid
T - Tina

***

Żeby nie gapić się bez przerwy na Monstrancję, zwróciłem swą uwagę na muzyków. Szybko rozpoznałem Dawida przy gitarze i Samsona przy bębnach. Na skrzypcach grał Natan, trzeci w zespole. Gdy chodzi o muzykę, zawsze miałem klasyczne gusta. Nigdy nie myślałem, że porwie mnie coś, co zostało napisane w ostatnim półwieczu, w dodatku nie po łacinie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznano by tę imprezę za przejaw modernizmu, a zebranych przegoniono.

Chyba, że Inkwizytor stanąłby najpierw z boku i posłuchał.

            Wtedy upadłby ze studentami na kolana. Dłonie same skierowałyby się ku górze. Inkwizytor nawet nie zauważyłby, w którym momencie jego usta zaczęły śpiewać - ten sam refren w dwóch, trzech, czterech różnych językach po kolei. Ale to nieważne. Wiedziałby, że najważniejszy jest Ten, który tego wieczoru zebrał u swoich stóp tych wszystkich ludzi. Teraz to On mówi. Nie tak, jak u Dostojewskiego. Nieważne, że jest późno, że za chwilę zamkną sklepy, że ostatni autobus odjedzie, że rano trzeba wcześnie wstać, bo jakiś geniusz ustalił przesłuchanie trzech czarownic na siódmą trzydzieści. To nieistotne. Teraz trzeba być tutaj. Z Nim. W ciemnościach świątyni, w średniowiecznych murach, istniejących wciąż na przekór Galeriom i McDonaldom. Z tymi wszystkimi ludźmi. Dużo ich czy mało? Dobre pytanie. Przez to miasto każdego dnia prześlizguje się milionowy tłum. Studenci, którzy się tu zebrali, na oko jakieś sto osób, mogliby utworzyć co najwyżej jeden rocznik na średnio obleganym kierunku. Malutko. Ale gdyby Inkwizytor porównał to, co tu się dzieje, z nabożeństwami w jego rodzinnej parafii, musiałby stwierdzić, że dominacja wsi nad miastem w sprawach wiary to dawno i nieprawda.

            Inkwizytor mógłby się ucieszyć, słysząc, że jego moderniści nie boją się łaciny aż tak bardzo. Zauważyłby, że co bardziej gorliwe panny, z tych co to nie opuszczają żadnych wydarzeń tego typu, nawet nie muszą zaglądać do śpiewników, by modlić się w języku świętego Hieronima. Płyną pieśni liczące sobie osiem wieków, przypisywane samemu Tomaszowi z Akwinu. Za chwilę znowu języki nowożytne. Tłumaczenia modlitw żydowskich, psalmów. Młode głosy wychwalają piękno Jerozolimy - innego wielkiego miasta, oddalonego o tysiące kilometrów. Aranżacje muzyczne Dziejów Apostolskich, Listów Pawłowych, Apokalipsy. Jak daleko jest to Nowe Jeruzalem, o którym śpiewają teraz, podobno wspanialsze od tego starego? Nieważne. Inkwizytor wie, że trzeba tu być. I słuchać. Nie tak, jak u Dostojewskiego. Nie tak, jak w legendzie Iwana Karamazova. Bo to nie są narzekania proboszcza. To są Jego słowa. On mówi, poza słowami i poprzez słowa. Człowiek może nawet uwierzyć, że coś w jego życiu dałoby się zmienić, zacząć od nowa. Te porażki to było dopiero preludium do części głównej programu, zwanej Prawdziwym Życiem. Inkwizytor mógłby na chwilę zapomnieć o obowiązkach, o czarownicach, o braku kawy w mieszkaniu (będzie musiał przyjechać na miejsce jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem, żeby złapać jakieś siury z automatu). Mógłby na chwilę zapomnieć o tym, jak nienawidzi nocnych autobusów i następujących szybko po nich porannych budzików. Teraz trzeba Go słuchać. Jego uwielbiać.

Choćby przez chwilę.

-   To kiedy znowu pojawisz się w siedzibie Indeksu?

Indeks. Taka nazwa dla duszpasterstwa studentów u Świętej Inkwizycji.
Ktoś uznał, że tak będzie zabawnie.

-   A co, ktoś tam o mnie pytał?
-   Żebyś wiedział! Wszyscy się stęsknili.

Dawid miał niezwykłą zdolność mówienia na poważnie takich rzeczy, które w innych ustach mogłyby pełnić jedynie funkcję kpiny.

-  [A] Jak wam tak na mnie zależy, to przypomnijcie się następnym razem.
-  [D] Spodobało ci się? Przychodź częściej, Pan zaprasza! Nie ma lepszego miejsca dla człowieka niż Jego świątynia. Nie ma lepszego miejsca we Wszechświecie!
-  [A] Takich miejsc "najlepszych we Wszechświecie" jest chyba w cholerę i trochę. Liczyłeś kiedyś kościoły w naszym mieście?
- [D] Dom Pana jest zawsze tam, gdzie On sam. Czyli wszędzie tam, gdzie jest obecny w Najświętszym Sakramencie.
-   [A] Podobno Bóg jest wszędzie. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że gdyby spożyć - albo, bardziej niegrzecznie, zniszczyć - wszystkie konsekrowane Hostie, to Bóg przestałby istnieć?
-   [D] Jasne, że nie przestałby istnieć. On nie mógłby nie istnieć. Jego nie może być "więcej" ani "mniej". Wiesz, On jest Duchem. Jest poza czasem i poza materią - w tym sensie, że On je stworzył, czyli że On mógłby istnieć bez nas, ale my bez Niego już nie.

-   [T] Jest dokładnie tak, jak mówi Dawid. On chciał nie tylko stworzyć nas i utrzymać w tym istnieniu, ale chciał też przyjąć naszą naturę. Nie przestał być Bogiem, ale Wcielił się, czyli przyjął też ludzkie ciało i ludzką duszę. Nie musiał tego robić, ale tego chciał, chciał w taki sposób przyjść do nas. Potem ustanowił ten Sakrament. Na słowa kapłana konsekrowany Chleb - każda cząstka tego Chleba - staje się Jego Ciałem. On chciał być tak blisko każdego z nas!
-    [D] Dokładnie. Punkt dla ciebie, Tina! Jego obecność wśród nas nie sprawia, że On przestaje być Bogiem, że jest Go mniej albo więcej. Jego czas i materia nie wiążą. To On sam wybrał, że pod tą postacią chce do nas przychodzić. Chce nas spotykać, umacniać, uzdrawiać, dawać samego siebie - czyli Życie!...

            Poczułem, jak od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa. Nie ulegało wątpliwości, że moi rozmówcy wierzyli we wszystko, o czym mówili. Nie uległo wątpliwości, że ktoś musiał im to wbić do głowy gdzieś poza szkolną katechezą - mówili o tym tak ładnym, tak poprawnym teologicznie językiem. Przez osiem lat nie rozmawiałem z nikim na Te Tematy. Ludzie w tramwaju zaczęli dziwnie na nas patrzeć. Od tylu lat nikt na mnie dziwnie nie patrzył.

Pochwaliłem Tinę i Dawida za piękne przygotowanie Adoracji.

-  [D] W sumie, nic nadzwyczajnego się nie działo. O ile obecność Pana może być "czymś zwyczajnym"! Z naszej strony, taki katolicki standard - różaniec, wystawienie Najświętszego Sakramentu, rozważania przeplatane muzyką wielbieniową, błogosławieństwo. Rozmowa z Panem, jak każdego dnia. Jasne, modlitwa jest zawsze ważna, nie można jej olewać czy coś. To w ogóle podstawa w życiu, kontakt z Nim. On przychodzi do nas prawdziwie, w codziennej Komunii świętej. Nie zawsze umiem to docenić, ale tym bardziej Mu dziękuję.
-    [A] Codziennej Komunii? Chcesz mi powiedzieć, że jesteś codziennie na Mszy?
-    [D] No jasne. Eucharystia to podstawa!
-   [A] I codziennie przystępujesz do Komunii?
-    [D] No tak. Co w tym dziwnego?
-    [A ]Katolicki standard?
-    [D] No jasne!
-  [A] Kiedyś wierni mogli przyjmować Ciało Pańskie maksymalnie raz w tygodniu. I za każdym razem musieli się wyspowiadać.
-  [T] Wiesz, jeśli ktoś nie ma jakichś nadzwyczajnych grzechów, to ta jedna spowiedź w miesiącu w sumie wystarczy. No, czasem raz na dwa tygodnie. Nie żeby bagatelizować grzechy powszednie, jasne. Ale wiesz, nasz Pan naprawdę chce spotykać się z każdym z nas w czasie Eucharystii. Spowiedź ma to umożliwiać, ułatwiać, a nie utrudniać.

-   [A] Ty też chodzisz na Eucharystię, tak codziennie?
-  [T] Tak, od jakiegoś roku. To wielka Łaska!...

-  [D] Z tym standardem to chodziło mi o to, że znowu jakichś tam mega nadzwyczajnych darów u nas we wspólnocie nie ma. Żadnych tam niezwykłości, charyzmatów, zaśnięć w Duchu Świętym, objawień, glosolaliów...
-  [A] Glosolaliów?
-  [D] No, mówienia językami. Jak za Apostołów. 
- [A] Rozumiem. Chciałbyś, żeby na waszych imprezkach działy się te wszystkie rzeczy, o jakich pisze Łukasz w Dziejach Apostolskich. Wiesz, nie chcę ci podcinać skrzydeł, ale słyszałem, że  w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat naturalne pokłady magii na naszej planecie znacznie się skurczyły. Zwłaszcza po odkryciu schizofrenii. 
- [D] Prawda, dary tego typu szybko zostały w Kościele zapomniane. Ale dziś znów są popularne. 
- [T] No, popularne jak popularne...
- [D] Niech będzie... Ci z Odnowy wcale aż tak się tymi charyzmatami nie chwalą. Ale praktykować, praktykują, jak najbardziej.
-   [A] Co znaczy "praktykują"?
-  [D] Znam na przykład jedną wspólnotę, która modlitwę w językach prowadzi co tydzień. Najpierw mają Wielbienie - oczywiście, bez takich genialnych rozważań, jakie są u nas! - a potem Eucharystię. Byłem tam u nich parę razy. To jest w ogóle mega, jak oni potrafią sobie przejść od normalnych pieśni do modlitwy w językach. Potrafią nawet włączyć to w normalną Liturgię. W sumie, nawet nie wiem, czy to jest dopuszczalne tak oficjalnie, taka modlitwa w językach na Mszy. Na Wielbieniu to co innego, ale Liturgia to ma przecież swoje tam kanony i tak dalej. Ale w sumie - co tam! Wszystkie stałe elementy Mszy mają normalnie, w języku ogólnie zrozumiałym, jak lekcjonarz każe. Ciała Pańskiego nie przyjmują "na rękę", tylko normalnie, do ust i w postawie klęczącej. Są też maryjni, nawet bardzo. Normalni katolicy. A że czasem w przerwie pośpiewają w Duchu, to chyba nic złego.
-  [A] Masz na myśli prawdziwą glosolalię? Wydawanie dźwięków, które nie mają sensu w żadnym znanym języku, których nawet ich autor nie rozumie, których nawet - jak twierdzą lingwiści, co to zjawisko podobno starannie zbadali - nie da się podzielić na wyrazy i zdania?
- [D]Przecież mówię. Charyzmatycy uważają ten dar za takie prawie nic - rozumiesz, wśród nich, tak jak u zielonoświątkowców, każdy przeciętniak mówi językami. Po doświadczeniu chrztu w Duchu Świętym, rzecz jasna. Rzadko chwalą się tą zdolnością. Uzdrawianie, prorokowanie, nawet tłumaczenie języków - no, to dopiero byłoby coś! Zawsze im wtedy powtarzam, że sam chciałbym być takim przeciętniakiem! Ale wiesz, darów Ducha nie można sobie wybrać. Jak człowiek idzie na rekolekcje Odnowy nastawiony na otrzymanie konkretnego daru, to go zwykle nie dostaje.
-    [A] Leci z nami egzorcysta? Albo chociaż psychiatra?
-    [D] Tina, ktoś do ciebie!