Od zawsze żyję w przekonaniu, że są
rzeczy, których ludzie na poziomie nie robią.
Sypianie z ledwo poznanymi osobami to
właśnie jedna z tych rzeczy.
Nie
żebym był jakiś tam święty. Prawda, dość późno zacząłem wykazywać
zainteresowanie płcią przeciwną. Zanim nie rozpocząłem klasy maturalnej, te
sprawy były zawsze gdzieś na szarym końcu. Zajmowały mnie książki, a poza
książkami - przetrwanie. W klasie maturalnej sytuacja zaczęła przedstawiać się
trochę inaczej. Dwa lata wcześniej wyprowadziłem się od matki. Po tych dwóch
latach w szkole średniej, w mieście, w nowym środowisku, zaczęło do mnie
docierać, że już nie mieszkam w grobowcu. Zacząłem odkrywać, z czym to może się
wiązać, takie życie poza grobowcem. Na studniówce byłem już z dziewczyną. Do naszego pierwszego razu
doszło miesiąc wcześniej. Po wakacjach ona pojechała na studia do innego
miasta. Nie było powrotów ani żalu, to było prawdziwe rozstanie w przyjaźni. Z
serwisów społecznościowych wiem, że dzisiaj ma narzeczonego.
Tak
w ogóle, ojciec zostawił matkę i mnie, gdy miałem sześć lat. Ułożył sobie życie
w wielkim mieście, a nas nie chciał znać. Co miesiąc przesyłał jakieś tam
śmieszne pieniądze, ale i tak musiałem chodzić po wszystko do pomocy
społecznej. We wsi uchodziłem za zdziwaczałego synka jeszcze bardziej
zdziwaczałej dewotki. Wszyscy mi współczuli - częściowo z powodu ojca,
częściowo z powodu braku telewizora. W każdym razie, w szkole byłem jednym z
tych lepszych. Nie miałem znajomych. Nie chodziłem na imprezy. Nie jeździłem w
góry ani na rowerze. Nie miałem telewizora ani komputera. Nie miałem życia. Ale
miałem książki. Bez problemu dostałem się do prestiżowego liceum. Liceum to
znajdowało się w mieście, gdzie - jak mówili - żył i pracował mój ojciec.
Spakowałem moje książki, wydrukowałem sobie decyzję o przyjęciu do nowej szkoły
i pojechałem do niego. Nie chciałem mieszkać w grobowcu. Chciałem mieć normalne
życie, normalną pracę, normalnych znajomych, normalne ciuchy. Wiedziałem, że
będę musiał pracować, żeby to wszystko kiedyś mieć. Jedyne, czego
potrzebowałem, to mieszkanie w mieście i parę groszy dziennie na obiad.
Wiedziałem, że tatuś może mi to załatwić. Tatuś musi mi to załatwić. W końcu
oszczędzał sobie na mnie przez tyle lat.
To
była ucieczka. Chciałem po prostu wyjść i nie wracać, ale złapała mnie w
drzwiach. Nie miałem wyjścia. Rzuciłem w nią słowami - najbardziej podłymi,
jakie mogłem znaleźć. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, zacznie mnie błagać
o zmianę decyzji. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Zwyzywałem ją strasznie -
właśnie ja, ten wyważony, wycofany, nieszkodliwy dziwak - a potem zwiałem.
Miałem przy sobie akurat tyle pieniędzy, żeby na busa starczyło. Jakimś cudem dotarłem
do lunch baru, gdzie - jak się dowiedziałem - bywał mój ojciec. Był to lokal w
pobliżu siedziby redakcji "Tygodnia Skomentowanego" - żeby panie
dziennikarki i panowie dziennikarze mogli wyskoczyć sobie w środku dnia na
penne z warzywami. Przeraził się, gdy dotarło do niego, kto właśnie podszedł do
jego stolika. Pytał o matkę. Postawił mi lunch. Był nerwowy, ale jednocześnie
zaciekawiony - więc tak wygląda ten mój dzieciak! Uspokoiłem go i wyjaśniłem,
że wcale nie zależy mi na zabawie w synka i tatusia. Chciałem tylko wykorzystać
szansę na normalne życie. Powinien zrozumieć. Przecież kiedyś sam uciekł z grobowca.
Zastanawiałem się, czy ma inną.
Po
obiedzie zabrał mnie do swojej redakcji, umieścił w jakimś klimatyzowanym
pokoju i zabronił wychodzić. Mogłem zniknąć na parę godzin w moich książkach.
Wrócił po mnie koło siedemnastej. Gdy dotarliśmy do jego mieszkania, miałem
okazję poznać jego dziewczynę. Nie polubiła mnie. Prawdę mówiąc, zrobiła
tatusiowi niezłą awanturę. Nie było mowy o żadnych bachorach. O takich bardziej
wyrośniętych też nie. Ojciec uspokajał, że znajdzie dla mnie jakieś lokum. Jego
nowa koleżanka nie wyglądała na przekonaną. Musiałem zniknąć, i to szybko.
Tatuś podszedł do sprawy poważnie. Nie rozmawiał z moją matką od dziesięciu lat.
Teraz wydzwaniał do niej po kilka razy dziennie. Omawiali "sytuację
Augustyna". Ja im nie przeszkadzałem. Włóczyłem się, to znaczy poznawałem
wielkie miasto, w którym miałem teraz znaleźć swoje miejsce. Wychodziłem
wcześnie rano, a późnym wieczorem wracałem do mieszkania tatusia i jego
koleżanki na kolację.
Ostatecznie
wyszło na moje. Jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego wprowadziłem się do
kawalerki, którą wynajął dla mnie ojciec. Postarał się też dla mnie o
podręczniki, o jakieś sensowne ubranie i o telefon komórkowy. Do liceum
poszedłem już nie jako syn wdowy, lecz jako syn znanego felietonisty. Myślałem,
że dzieciakowi wychowanemu w grobowcu niełatwo będzie się przystosować do
takiego awansu. Światowe życie okazało się jednak dość proste. Komórka w jednej
kieszeni, paczka papierosów w drugiej. Raz na jakiś czas pojawić się na
śmiertelnie nudnym zgromadzeniu zwanym "imprezą" w celu skonsumowania
jednego piwa. Do tego obowiązkowy cynizm na ustach. Nawet nie musiałem uczyć
się gry na konsoli. Po maturze tatuś wspierał mnie dalej. Socjologia, jakiś
epizod na dziennikarstwie, praktyki w redakcji "Tygodnia
Skomentowanego". Branża przyjęła mnie bez większego problemu. Synek pana
redaktora, wszystko wiadomo. Zaczynałem nawet powoli zarabiać.
W centrum naszego miasta jest bardzo
dużo kościołów i równie dużo nocnych klubów.
Da
się to łatwo zrozumieć. To miasto historyczne, miasto królewskie. Tutaj każda
kamienica pamięta jakiegoś świętego męża albo jeszcze bardziej świętą
niewiastę. Z drugiej strony, to jedno z tych wielkich miast. Wiadomo, co musi
być w takim wielkim mieście.
-
Cześć! Bóg chce się dziś z tobą spotkać.
Zaprasza cię do swojego domu!
-
O, proszę. Panna Faustyna. Ostatnio coś często
na siebie wpadamy!
-
Augustyn? Na początku wcale cię nie poznałam!
-
Jest już ciemno. To do czego zaprasza mnie ten
twój Bóg?
-
Raz w miesiącu organizujemy Adorację
Najświętszego Sakramentu i Wielbienie. Część wychodzi na ulice, zapraszać
ludzi. Już się zaczęło, ale nic nie straciłeś - do północy jeszcze trochę czasu,
a wcześniej nigdzie się nie wybieramy.
-
Przed chwilą odmówiłem jednej miłej pani z
kolorową parasolką. Wiesz, jednej z tych, co stoją pod takim świecącym,
czerwonym budynkiem. Night clubem, rozumiesz. Bywają cholernie natrętne, te
panie z night clubów. Jesteś kobietą, więc pewnie nigdy tego nie doświadczyłaś.
Uwierz, jak taka przyuważy dobrze ubranego faceta, to prędzej pójdzie za nim na
drugi koniec miasta niż da mu spokój.
-
Tego są uczone.
-
Was też uczą, jak zaczepiać gości z ulicy?
-
Ci, którzy zostają w Bazylice, modlą się za
tych, którzy wychodzą ewangelizować. Przy takim wsparciu żadne kursy nie są
potrzebne.
-
Mówisz, że co organizujecie?
-
Mamy Adorację i Wielbienie.
-
O, właśnie. Co to jest to drugie?
-
W naszym słowniku "wielbienie" znaczy
tyle co "koncert, wspólne muzykowanie". No wiesz, gitara, ręce w
górze, zamknięte oczy. A pośrodku nas Chrystus Pan, obecny w Najświętszym
Sakramencie.
-
Gdyby nie ten Pan, powiedziałbym - brzmi jak
zabawa hippisów.
-
Może jednak dasz się namówić i wejdziesz, na
małą chwilkę? Kolejna szansa dopiero za miesiąc.
-
Wyjaśnij mi jedną rzecz. Żeby kogoś adorować,
trzeba kochać, prawda? Skąd ta myśl, że ja kocham tego twojego Boga?
-
Tu wcale nie chodzi o twoje kochanie. To On
kocha. On zaprasza. Ty po prostu przyjdź i posłuchaj.
-
Rozumiem. A ile takie "przyjdź i
posłuchaj" kosztuje? Dla stałych klientów to macie pewnie jakieś super
promocje w stylu "pięć spowiedzi - Adoracja gratis". A co z nowymi?
Respektujecie chociaż zniżki ustawowe?
Tina uśmiechnęła się.
Jej spojrzenie mówiło "mam
cię!".
Wręczyła mi kartonik niewielkich
rozmiarów i ołówek.
-
Oto pański kupon, uprawniający do jednorazowego
wejścia na naszą Adorację!
-
Na tej karteczce nie ma ani słowa o waszej
Adoracji. Prawdę mówiąc, karteczka w ogóle nie jest zapisana.
-
Oferta specjalna. Wszystkiego dowie się pan w
środku!
Pięć sekund później byłem już pod
Bazyliką.
Drzwi
kościoła były otwarte na oścież. Nastrój świątyni od razu mi się udzielił. Od
paru dobrych lat żyłem w świecie z plastiku. Cynizm pomógł mi znaleźć w nim
sobie nie takie znowu najgorsze miejsce. Ale nigdy tak do końca nie czułem,
żeby to był mój świat. Tutaj zamiast plastiku był kamień. Muzyka w tle też była
inna. Inna była miłość, o której tu śpiewano. Zamiast sztucznego oświetlenia -
kompletna ciemność. Światło padało tylko na jeden element, umieszczony z
przodu, na podwyższeniu. Tak sobie myślę, że może wyraz "element" w
poprzednim zdaniu powinien być zapisany wielką literą.
W końcu nie chodzi o jakąś rzecz, tylko
o Niego.
-
Co tak daleko?
Nie
chciałem znaleźć się w
tłumie, który zebrał się wokół Najświętszego Sakramentu. Myślałem, że stanę
sobie gdzieś z tyłu i będę udawał, że podtrzymuję jakiś filar. Ale moja
przyjaciółka nie chciała puścić mojej ręki. Ciągnęła mnie środkiem, prosto w
stronę Monstrancji. Zdążyłem zwrócić uwagę na przenośne konfesjonały, ustawione
w przejściu między ławkami. Wyglądały naprawdę przerażająco. Nie wiedziałem,
co może wpaść do głowy mojej koleżance. A jeśli zaciągnie mnie do któregoś z
tych drewnianych stojaków i zostawi na pastwę księdza? Jakie szczęście, że
każdy mijany kapłan był zajęty swoim penitentem. Minęliśmy ławki i dotarliśmy
do prezbiterium. Miałem nadzieję, że Tina obierze kierunek na stalle, ale nic z
tego. Dryfowaliśmy między klęczącymi ludźmi i zatrzymaliśmy się dopiero pod
samymi stopniami ołtarza.
-
Przed rozpoczęciem Adoracji każdy otrzymał
karteczkę i ołówek. Z przodu Bazyliki znajduje się kosz, do którego można
wrzucać intencje. Niech każdy pomyśli, jakie sprawy chce oddać Panu. Panie,
dziękujemy Ci za to, że jesteś z nami! Dziękujemy Ci za to, że nas tu dzisiaj
zgromadziłeś. Nikt z nas nie jest tutaj bez przyczyny. Ty znasz nasze serca,
Panie! Zapraszasz nas, byśmy Tobie powierzyli nasze sprawy. Panie, Ty wiesz
wszystko - a jednak pragniesz, byśmy się otworzyli, byśmy zaufali, byśmy Tobie
o tym wszystkim opowiedzieli. Dziękujemy Ci, Panie!...
Kosz znajdował się tuż przed nami.
Na wyciągnięcie ręki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz