środa, 31 października 2018

Epilog

- To gdzie teraz?

Pytanie padło ze strony pryszczatego kościotrupa, który jak zwykle rozwalił się ze swoim plecakiem na tylnym siedzeniu w samochodzie Pana Heretyka. Kościotrup nazywał się Tymoteusz Paweł Szejna. Miał piętnaście lat. Nosił kucyk i okulary. Poza tym był idealną kopią Pana Heretyka. Nawet był mańkutem, jak Pan Heretyk.

            Pozostałe dzieci Pana Heretyka były praworęczne. Najstarsza córka Pana Heretyka, Gracja Maria, została jego córką, gdy miała dziewięć lat. Teraz miała już 23 lata. Studiowała teologię i historię sztuki. Niedawno dowiedziała się, że jest w swojej pierwszej ciąży. Prawdę mówiąc, cała rodzina już od dwóch lat czekała na to dziecko, od kiedy Gracja wyszła za mąż.

            Augustyn Grzegorz Płatkowski – Pan Heretyk - ożenił się z mamą Gracji, Faustyną Karoliną Adamczyk, gdy oboje mieli po 26 lat. Zamieszkali w Grobowcu, oczywiście razem z mamą Pana Heretyka. Po roku małżeństwa urodził im się pierwszy syn, Dominik Tomasz. Dominik był dziesięć lat młodszy od Gracji i dwa lata młodszy od Tymka. Prawie w niczym nie przypominał ojca. Nie był ani aż tak wysoki, ani aż tak chudy. Nie miał aż tak jasnych włosów ani aż tak fatalnej cery. Był silny, sprytny i ponad wiek samodzielny. Fascynował się motorami, nie książkami. Radził sobie doskonale w każdym sporcie i naprawdę potrafił się bić. Uwielbiał się popisywać i raczej słabo radził sobie z porażkami. W grupie zawsze musiał być liderem. Gdy czuł się niedoceniony, potrafił być zawistny i bezczelny. Nigdy jednak nie uciekał przed odpowiedzialnością, ale przewidywał konsekwencje swoich działań. Zwykle rozwiązywał problemy po cichu, jeszcze zanim sytuacja zdążyła wymknąć się spod kontroli. Podobnie wyciągał z kłopotów młodsze rodzeństwo i tych, których uważał za sojuszników. Pan Heretyk był z niego strasznie dumny.

            Rok po Dominiku urodziła się Monisia – czyli Helena Monika. U Monisi jeszcze przed narodzinami stwierdzono ciężką wadę genetyczną. Zmarła w trzecim dniu po porodzie. Były to naprawdę niezwykłe trzy dni – straszne, ale i niezwykłe. Zaraz po nich w naszym małżeństwie pojawił się pierwszy, poważny kryzys. Nie potrafiliśmy rozmawiać. Nie potrafiliśmy się dotykać. Prawdę mówiąc, nie potrafiliśmy na siebie patrzeć. Ale jednak jestem człowiekiem konsekwentnym. Postanowiłem, że nie popełnię błędu mojego ojca. Nie zostawię żony i dzieci tylko z tego powodu, że Pan Bóg nie stwarza samych potężnych dębów i baobabów. Czasem lubi powołać do istnienia kwiat jednej nocy. Monisia była naszym rzadkim, delikatnym kwiatem. Ostatecznie jej pojawienie się w naszym życiu było dla nas darem – nie zniszczyło nas, lecz umocniło.

            Tina była wspaniałą żoną i matką. Wiedziałem jednak, że nie mogę pozwolić, żeby zamknęła się w domu w towarzystwie garnków, zabawek i kotów (według różnych źródeł, Janina i Faustyna Płatkowskie miały pod swoją opieką od czterech do siedmiu zwierzaków – mieszkańców szopy porzuconej kiedyś przez kogoś w pobliskim lasku). Była przecież magistrem psychologii, nie wspominając o kursach doszkalających. Znalazła zatrudnienie w poradni rodzinnej, gdzie zajmowała się terapią rodzin po stracie dziecka (w tym po aborcji) oraz w domu samotnej matki, gdzie pracowała z nastolatkami w ciąży. Oczywiście, przy wielodzietnej rodzinie wymagało to doskonałego zorganizowania czasu nas obojga, nie mówiąc o zaangażowaniu dziadków (to jest mojej mamy i rodziców Alana). Ja oczywiście też musiałem pracować – w redakcji i na uczelni. Ale wszystko da się zrobić. W dni, kiedy Tina prowadziła poranne grupy terapeutyczne, dzieciaki zostawały pod moją opieką. Dopiero po obiedzie wolno mi było iść po książki do biblioteki. Czasem Tina miała popołudniowe dyżury w poradni – w takim układzie zaczynałem dzień od zajęć ze studentami, a wieczorem znowu byłem tatą. Oczywiście, praca w weekendy i święta którejkolwiek ze stron była surowo zakazana.

Gdy Pan Heretyk i jego Przyjaciółka skończyli trzydzieści jeden lat, urodziły im się dwie dziewczynki. Anastazja Łucja i Agnieszka Cecylia były sześć lat młodsze od Tymka i cztery lata młodsze od Dominika. Nie miały jeszcze nastu lat, a już było wiadomo, że wyrosną z nich modelki. Pan Heretyk poważnie rozważał posłanie ich do jakiegoś renomowanego klasztoru. Na razie jego dziewięcioletnie księżniczki były w domu rodzinnym i rozwijały swoje pasje – Aga trenowała taniec współczesny i gimnastykę artystyczną, a Nastka jazdę konną.

Choć wyglądały identycznie, miały zupełnie różne charaktery. Agnieszka była cichą, delikatną dziewczynką. Wyrażała siebie poprzez ruch i muzykę. Wyróżniała się także gorliwością w modlitwie – pod tym względem dorównywała Gracji. Nastka z kolei była buntowniczką. Feministyczny ideał – silna i niezależna, wiecznie w stanie wojny ze starszym bratem. Przywództwo Dominika było generalnie niezachwiane. Tymoteusz był starszy, ale zdecydowanie lepiej czuł się w roli doradcy wielkiego wodza niż lidera. Agusia i najmłodszy ze wszystkich Franek nigdy nie kwestionowali decyzji i metod działania Dominika – podobało im się, że mają tak ogarniętego i odważnego brata – mistrza łobuzowania i opiekuna słabszych jednocześnie. Gracja natomiast, z racji wieku, była zupełnie ponad tym wszystkim. Za ruch oporu przeciwko tyranowi odpowiadała więc Nastka – osobowość równie silna i równie mocno oddziałująca na najmłodszą dwójkę, to jest Agę i Franka.

            Franciszek Benedykt był beniaminkiem całej rodziny. Najmłodszy syn Pana Heretyka i jego Przyjaciółki przyszedł na świat dość późno – jego rodzice mieli już oboje po trzydzieści dwa lata. Franek urodził się jako wcześniak. Badanie przesiewowe słuchu stwierdziło, że maluch praktycznie nic nie słyszy. Z czasem okazało się, że Franek jest niezwykły z jeszcze kilku innych powodów. Wada wzroku, alergie skórne, astma, silna nietolerancja glutenu. Ustalmy jedną rzecz. Franek nie jest osobą niepełnosprawną ani nic takiego. Po pierwsze, uwielbia swoje implanty – uważa, że technologia w jego głowie nadaje mu status cyborga, niezwyciężonego post-człowieka rodem z filmów science-fiction. Jest przekonany, że w przyszłości dostanie się do specjalnej jednostki antyterrorystycznej i stanie na czele wielkiej krucjaty przeciwko muzułmanom.

Na razie chodzi do klasy integracyjnej. Franek jest dwujęzyczny – posługuje się zarówno językiem mówionym, jak i miganym. W ciągu dwóch czy trzech lat od jego narodzin cała nasza rodzina stała się dwujęzyczna razem z nim. Rodzeństwo Franka często miga między sobą  - także w sytuacjach, gdy brata z nimi nie ma. Prawdę mówiąc, my z Tiną też się na tym łapiemy. Nawet Tymek nauczył się tego języka, chociaż nie mieszka z nami. Franek strasznie chce być dorosły, jak bracia. Włóczy się z nimi wszędzie i próbuje dorównać w szaleństwach. Z drugiej strony, gdy tylko obowiązki ciążące na dużych chłopcach zaczynają go przytłaczać, zaraz przyjmuje rolę małego, chorego syneczka mamusi.

Tuż przed przyjściem na świat swojego najmłodszego syna Pan Heretyk dowiedział się o istnieniu tego najstarszego. Tymon był synem Natalii – dziewczyny, z którą Pan Heretyk mieszkał bez ślubu przez całe dwa lata, w czasie studiów. Odeszła od niego, nie mając pojęcia, że zabiera ze sobą dziecko. Gdy dowiedziała się o Tymku, zdecydowała, że taki gnój jak Augustyn Grzegorz Płatkowski nie nadaje się na ojca. Poza tym, mógłby pomyśleć, że to tylko jakaś żałosna próba złapania męża metodą „na ciążę”. Postanowiła, że wychowa syna sama, z pomocą siostry. Po dwóch latach plan uległ nieznacznej zmianie, kiedy to piękną, samotną kobietą i jej uroczym synkiem zainteresował się pewien młody, przystojny, całkiem dobrze zarabiający prawnik.

            Pan Heretyk dowiedział się o istnieniu swego najstarszego syna zupełnie przez przypadek. Robił zakupy w galerii handlowej, gdy nagle zobaczył swoją byłą, a obok niej sześcioletnią wersję siebie samego. Idealna kopia – pomijając okulary i zdecydowanie za długie włosy. Krótka wymiana zdań wystarczyła za wszelkie testy na ojcostwo (chociaż, oczywiście, testy i tak zostały potem wykonane). Natalia nie była zachwycona faktem, że największa porażka jej życia po raz kolejny stanęła jej na drodze. Pan Heretyk zastanawiał się nawet, czy faktycznie nie byłoby lepiej trzymać się od Tymka z daleka. Przez długi czas chodził z przekonaniem, że zniszczył życie własnego syna przez sam fakt spłodzenia go w stanie konfliktu z jego matką, poza kontekstem małżeństwa.

            Tymek, jak się okazało, był podobny do ojca we wszystkim, oprócz jednego – osobowości. Pan Heretyk z natury był wyszczekanym, a jednocześnie zamkniętym, unikającym jakiejkolwiek formy zaangażowania cynikiem. Tymek był oryginałem, któremu wrodzona pasja i życzliwość do wszystkiego, co żyje, przeszkadzała w karierze outsidera. Wydawało się, że naturalny stan jego ducha to szczęście i wdzięczność za samą możliwość oddychania. Nie było chyba takiego nieszczęścia, które mogłoby wzbudzić w nim chociażby ulotne wrażenie bycia pokrzywdzonym przez los. Naznaczonym. Przeklętym. Zmazanym.

            Tym bardziej dziwi fakt, że z taką łatwością przyjął wiarę katolicką – zakładającą przecież dogmat o grzechu pierworodnym. O pierwotnej zmazie. Wszystko wskazywało jednak na to, że Tymek przyjął naukę Kościoła całym sercem, bez wyjątków. Chłopiec już jako kilkulatek fascynował się różnymi kulturami. Godzinami oglądał programy podróżnicze i rysował egzotyczne zwierzęta. Być może dlatego jego ciągłe pytania o Jezusa, o Biblię, o świętych i o zwyczaje katolickie z początku nie wzbudziły moich podejrzeń. Tymon Szejna był wychowywany przez matkę, Natalię Szejnę – umiarkowaną fankę jogi, oraz przez adopcyjnego ojca, Roberta Szejnę, gorliwego wyznawcę ateizmu (poza tym – bardzo uczciwego i porządnego człowieka). Gdy w wieku trzynastu lat wyznał, że jest katolikiem, był to szok dla nas wszystkich. Po dłuższej dyskusji wszyscy doszliśmy do wniosku, że należy pozwolić chłopakowi rozpocząć przygotowania do chrztu. Zgodził się z tym nawet Robert, który wierzył, że wolność światopoglądowa to podstawa Świętej Demokracji, Matki Racjonalizmu. Tak właśnie trzynastoletni Tymon został katechumenem, by po dwóch latach, w Wigilię Paschalną, stać się Tymoteuszem Pawłem.



***

           

- [A] Teraz do domu. Skończyłeś już Kosiarzy Shustermana?

- [TP] Wczoraj wieczorem.

- [A] No i jak?

- [TP] Masakra! Świat rządzony przez morderców, okej. Tylko po co dzielić tych gości na „fajnych” i „niefajnych”? Morderca to morderca.

- [A] Wiesz, to jak z legalizacją aborcji i eutanazji. Jeśli lekarze nie będą zabijać, to kto będzie to robił? Albo jakiś rzeźnik z półświatka, albo natura – nie wiadomo, co gorsze. Z trojga złego, lekarz wybierze najbardziej ludzkie rozwiązanie.

- [TP] Odbieranie życia randomowym „podmiotom” nie jest ani trochę ludzkie. Zwłaszcza, że każdy kosiarz zaczyna karierę od zabicia członka rodziny.

- [A] To tylko test. Na niby. Członek rodziny w jednym momencie trafia do centrum ożywiania. Cieszy się immunitetem przez cały okres życia kosiarza, który zdał na nim swój egzamin – to jest do momentu, gdy tenże kosiarz postanowi zrezygnować z roboty i popełni samobójstwo.

- [TP] Jasne, na niby.

- [A] Rozumiem, że raczej nie widziałbyś się w roli kosiarza?

- [TP] Raczej nie.

- [A] I gdyby kosiarz przyszedł i zaproponował ci praktyki, odmówiłbyś?

- [TP] Wolałbym już iść na podzielenie jako dziesięcina.

- [A] Czyli świat Podzielonych bardziej ci odpowiada?

- [TP] Tam przynajmniej ktokolwiek się buntował. Walczył z systemem.

- [A] A gdyby odmowa oznaczała natychmiastowe zebranie ciebie i całej rodziny?

- [TP] Każdy musi umrzeć, ale nie każdy musi zabijać.

- [A] To ma sens. Więc, co byś zrobił w świecie kosiarzy? Zostałbyś tonistą?

- [TP] Toniści sprzeciwiali się ideologii nienaturalnej śmierci – to się liczy. Ale te ich pseudo-zakony to też jakaś porażka. Żyją tak, jakby wcale nie wierzyli w żaden odwieczny Rezonans. Jakby chodziło im tylko o światopogląd, nie o wiarę.

- [A] To kim byś był?

- [TP] Misjonarzem!

- [A] Misjonarzem.

- [TP] Dokładnie. Z jednego miasta do drugiego i z jednego kontynentu na drugi, aż nie zginę albo nie przekonam ludzkości na nowo do Chrystusa! Dopiero powrót do prawdy, do chrześcijaństwa zdołałby pokonać Kosodom, Kult Tonu i tę parodię boskości, tego całego „Pana Interneta”.

- [A] Masz na myśli Thunderheada, najwyższą formę sztucznej inteligencji.

- [TP] Gdyby Thunderhead miał cokolwiek wspólnego z inteligencją, zauważyłby przynajmniej, że w jego dystopii jest coś nie tak.

- [A] To utopia, nie dystopia.

- [TP] Zwał jak zwał. Burdel na kółkach i tyle.

- [A] Zamieniasz się w Dominika.

- [TP] W sumie, jak przeczytałem Kosiarzy, to zacząłem rozumieć, dlaczego Jahwe zniszczył wieżę Babel.

- [A] Oni chcieli tylko zbudować wieżę.

- [TP] A założyciele Kosodomu chcieli tylko kontrolować populację.



Pan Heretyk uśmiechnął się w duchu.

Dzieciak nadaje się na filozofa.

Albo na biskupa.

23. Szczerze

M – Mama
A – Augustyn


Czasami ustalenie winnego jest bardzo proste.
A czasami nie.

            Dzieci wiedzą pewne rzeczy. Nie zawsze potrafią je nazwać, ale to nie znaczy, że nie wiedzą. Mały Augustyn nic nie wiedział o psychiatrii. Ale wiedział sporo. Wiedział, że jego Mama nie jest jak inne mamy. Wiedział, że jest chora. Nie znał nazwy tej choroby. Ale znał jej objawy.


Wiedział, że jego Mama nie wychodzi z domu. Jego Mama nie pozwala, żeby do tego domu ktokolwiek przychodził. Oprócz Faustynki – Faustynka jest dobrą dziewczynką. Inni ludzie są różni. Lepiej ich nie wpuszczać. Jego Mama nie ma znajomych.

Jego Mama nie śpi w nocy. Jego Mama śpi w dzień. Przygotowuje posiłki dla Augustyna. Starannie układa wszystkie ubrania i odkurza wszystkie przedmioty. Godzinami. Poza tymi aktywnościami, których nigdy nie pomija, przesypia większość dnia.

Często też się modli. Zwykle w nocy. Modli się i płacze. 
Ale czasami przez długi czas nie chodzi do kościoła. Nie wychodzi z domu.

Poza domem są Źli Ludzie.

- [M] Ciasta…?

- [A] Dalej pieczesz…? To znaczy… Augustyn mówił, że robi pani doskonałe ciasto czekoladowe.

- [M] Tak… zawsze lubił czekoladowe. Wszyscy inni mówią, że najlepiej wychodzi mi „Malinowa Chmurka”. Ale Augustyn zawsze prosił o brownie.

- [A] Inni?... to znaczy… Augustyn mówił, że nigdy nie była pani zbyt towarzyska.

- [M] To się zmieniło, odkąd podjęłam leczenie. Proszę!...


Mały Augustyn uwielbiał brownie swojej Mamy.

Ale w tej chwili potrafiłem tylko się w nie gapić.

- [A] Leczenie…? To znaczy…

A więc to prawda.
Była chora. 
Cały czas była chora.

- [M] Gdy się wyprowadzałeś, stwierdziłeś, że jestem popieprzoną wariatką. Miałeś rację, synku… Gdzieś w środku wiedziałam, że nigdy nie zastąpię ci ani ojca, ani przyjaciół. Oskarżałam o to siebie samą. Zresztą nie tylko o to… Byłeś naprawdę cudownym dzieckiem. Takim grzecznym, takim mądrym! A ja nie potrafiłam zapewnić ci tego, co jest potrzebne młodym chłopcom. Cieszyłam się, że tyle czasu spędzasz w domu, że tak dużo czytasz – odchodziłam od zmysłów, gdy wychodziłeś gdzieś na dłużej… gdy miałeś pójść do sklepu po bułki. Jednocześnie byłam zła na siebie. Wiedziałam, że nie mam prawa trzymać cię w tym domu, że powinieneś wychodzić z kolegami… martwiłam się, czy kiedykolwiek znajdziesz sobie żonę, czy założysz rodzinę. Wiedziałam, że jeśli to się nie stanie, ja będę tego jedynym powodem. Gdy się wyprowadziłeś, zrozumiałam, że zniszczyłam ci życie… Potem zostałam sama w tym, jak byłeś uprzejmy zauważyć, grobowcu. Sama z tymi wszystkimi myślami… Bałam się tych myśli, synku.

Czego bałem się przez te wszystkie lata? Właśnie tego. Nie tego, że Mama nie będzie chciała mnie znać. Nie tego, że nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Nawet nie tego, że gdy przyjadę, jej już nie będzie. Właśnie tego się bałem, że ona wciąż tutaj będzie. Rozpozna mnie. Przyniesie ciasto i będzie chciała rozmawiać. Szczerze rozmawiać. Nie zapyta o to, czy w mieście też wciąż nie ma śniegu, ani nawet o to, jakim skurwysynem trzeba być, żeby przez osiem lat ani razu nie zadzwonić do własnej matki. Po prostu usiądzie i będzie chciała rozmawiać. A ja przez te wszystkie lata bardzo nie chciałem rozmawiać. 

Chciałem po prostu pić kawę. Obserwować świat. Mieć książki. Mieć dziewczynę. 

Nie rozmawiać. 

Zresztą, o czym miałbym z kimkolwiek rozmawiać? O tym, jakim to jestem biednym chłopcem z rozbitej rodziny? O tym, że gdybym nie zaczął uciekać w książki, musiałbym stale myśleć o tym, co dzieje się z moją matką w domu? Albo o tym, że każdy w szkole ma swoje towarzystwo, tylko ja do nikogo nie pasuję? Tylko ja nie mam normalnych ubrań, tylko ja nie gram w normalne gry, tylko ja nie miałbym z kim pójść na wagary? Albo może o tym, że Pan Bóg mnie nie lubi, bo przecież Pan Bóg lubi tylko dzieci z normalnych domów, takich z Tatą, Mamą, Siostrą, Bratem, Drzewem, Kominem i Psem Rasy Golden Retriver?

Każdy musi mieć jakąś strategię przetrwania w tym świecie. Była u nas w klasie jedna dziewczynka, która ciągle płakała i wszystko wszystkim mówiła. Jak było jej przykro z powodu czwórki z matematyki, mówiła o tym. Jak spodobała się jej płyta najbardziej żałosnego zespołu wszechczasów, mówiła o tym. Pół szkoły się z niej wyśmiewało, w związku z czym jej rodzice bez przerwy byli w szkole. Nauczyciele tłumaczyli jej rodzicom, że to obciach dla dziecka, jak rodzice przychodzą do szkoły, że dzieci powinny same rozwiązywać swoje sprawy, że wieczne trzymanie córki pod kloszem nic nie da.

Ja szybko doszedłem do wniosku, że strategia mówienia wszystkiego wszystkim jest bez sensu. Oczekiwanie od ludzi zrozumienia i wsparcia jest bez sensu. Udzielanie poparcia innym, angażowanie się w ich sprawy jest bez sensu. Cała sztuka polega na tym, żeby być samowystarczalnym. Niczego od nikogo nie oczekiwać. Broń Boże! – nigdy się nie angażować!

Ludzie mówią, że chcą szczerości. W takim razie, bądźmy szczerzy. W tym świecie każdy oczekuje, że będziesz trzymał swoje problemy z daleka. To zrozumiałe – sami są zmęczeni, nie mają więc ochoty brać na siebie czyichś problemów. W końcu muszą kiedyś zrobić zakupy – a autobusy ostatnio tak strasznie się spóźniają! Naprawdę, szczerze, nie mam do nikogo pretensji. Każdy ma pracę, której nie można zawalić. Każdy ma jakąś osobę, której nie można pozwolić czekać. Każdy ma jakąś kawę, której już nie wypije, jeśli nie wypije jej w tej chwili. Każdy ma jakieś przeziębienie albo ból brzucha, które sprawiają, że ten moment naprawdę nie jest dobrym momentem. A już z pewnością nikt nie jest Panem Bogiem, wiecznie gotowym na słuchanie skarg i zażaleń.

Może to i prawda, że zaburzenia psychiczne, problemy z wchodzeniem w związki i aborcja to Ważne Sprawy. Ale nie każdy Samarytanin jest w posiadaniu osła, oliwy i pieniędzy na nocleg w hotelu. Większość Samarytan jest w takiej sytuacji, że chwila nieuwagi i sam potrzebujesz Samarytanina. Najlepsza strategia to postawa niezależnego obserwatora. Pana z Telewizji, który zbiera fakty, ale nigdy sam nie uczestniczy w wydarzeniach. Pić kawę. Mieć książki. Nie rozmawiać.

Nie liczyłem na to, że Mama uwierzy w istnienie Filipa Szustera. Zaskoczyła mnie tamtym spotkaniem na ulicy. To mała miejscowość, ale nawet w małej miejscowości spotkanie konkretnej osoby w konkretnym miejscu bez wcześniejszego umawiania się graniczy z cudem.

Co miałem powiedzieć?

„Cześć, Mamo, jak tam? Gadałaś już z Kazkiem w sprawie choinki?”

„Tak, to ja. Wiem, nie dzwoniłem – tyle pracy! Nawet o wolną Wigilię trzeba walczyć.”

„Mamo! Wiesz, że z Twoim kręgosłupem nie powinnaś nic nosić. Mogłaś na mnie zaczekać!”

No właśnie.

- [A] Wiesz, ja… z tym Filipem Szusterem to nie chodziło o to, że chciałem cię oszukać, naprawdę. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. W ogóle nie wiem, po co przyjechałem… nie wiem. Poza tym, to prawda, co mówiłem… nie o tym, że jesteś wariatką – ja wcale tak nie myślę, ani wcale tak nie myślałem…- to, co mówiłem jako Filip. To prawda. Obroniłem pracę magisterską. W pierwszym terminie, z wyróżnieniem. Z socjologii. A gdzieś po drodze zrobiłem też licencjat z dziennikarstwa. Nie studiuję ekonomii – pracuję u ojca w redakcji.

- [M] To wspaniale!...

- [A] A jeśli chodzi o dziewczyny – tak, przez ostatnie dwa lata mieszkałem z dziewczyną. Konkretnie, ona mieszkała u mnie. Koleżanka ze studiów. Zerwała ze mną, kiedy powiedziałem, że nie chcę się żenić ani mieć dzieci.

- [M] To takie przykre… Synku, dzieci są darem! Wiem, że przeze mnie i przez tatę nie miałeś dobrego dzieciństwa. Ale przecież nie musisz powtarzać naszych błędów, jesteś młody, możesz mieć jeszcze szczęśliwą rodzinę!

- [A] Może… A wiesz, to też prawda, z tą pobożną studentką psychologii i z tą samotną matką. To jedna i ta sama osoba. Pamiętasz Faustynkę?

- [M] Faustynka? Tak, pamiętam! Przychodziła do nas. Cudowne dziecko!

- [A] Spotkaliśmy się jakiś czas temu, w pociągu.

- [ M] Naprawdę?!

- [A] Tak! Ma siedmioletnią córeczkę i chce zostać psychoterapeutką.

- [M] Jesteście razem? Przepraszam, jeśli jestem wścibska…

- [A] Nie… nie wiem, czy kiedyś będziemy.

- [M] Ale chciałbyś?...

- [A] Może… Wiesz, ostatnio trochę się to skomplikowało.

- [M] Tak już czasem jest.

- [A] Wiesz… przepraszam za to, co wtedy powiedziałem. Wtedy, gdy… odszedłem. Naprawdę nie myślę ani nigdy nie myślałem w ten sposób. Po prostu miałem dość swojego dotychczasowego życia. Chciałem zacząć na nowo.

- [M] Nie, synku… to, co wtedy powiedziałeś, było szczerą prawdą. A za prawdę nie powinno się przepraszać. Ja też miałam już dość życia… i bałam się tych myśli. Dopiero ksiądz wyjaśnił mi, że te myśli to nie jest grzech. Powiedział, że może jeszcze być lepiej, że mogę iść na terapię… że to nie wstyd. Nie widziałam już w tym sensu… odkąd się wyprowadziłeś, nie miałam dla kogo żyć. Ale ksiądz to ksiądz. Nie wiedziałam, czy to tak wolno nie posłuchać księdza w takiej sprawie… okazało się, że na tę samą terapię chodzi pani Jola.

- [A] Ta pani Jola, która mieszka przy domu ludowym? Pamiętam, że jej facet strasznie pił.

- [M] Tak… rozpił się już całkiem, a ona została z dziećmi. Jola jest wspaniałą osobą. Zaprosiła mnie do Róży Różańcowej, wciągnęła mnie w organizację nabożeństw fatimskich w naszej parafii. Na początku nie chciałam do niczego należeć, ale dużo rozmawiałyśmy w drodze na terapię o naszych mężach i potem było mi tak głupio odmówić... Potem Jola powiedziała wszystkim babom, że umiem piec. Najpierw dałam się namówić na tort urodzinowy dla wnuczki pani Krysi… teraz praktycznie nic nie robię, tylko piekę i piekę dla całej wsi!...

To chyba dobrze.