sobota, 18 sierpnia 2018

22. Monika

M – Mama
A - Augustyn

Peccavimus…
Et facti sumus
Tamquam immundus nos
Et cecidimus…
Quasi folium universi!...

            Pan Heretyk był człowiekiem konsekwentnym. Jeśli postanowił sobie, że przez cały miesiąc będzie wstawał o piątej rano, to po prostu wstawał o piątej rano przez cały miesiąc. Nikt i nic nie mogło zmienić jego postanowienia. Nawet to, że jego Przyjaciółka nagle przestała przychodzić na Roraty.

Et iniquitates nostrae 
Quasi ventus abstulerunt nos!...

            Nie usunęła go ze znajomych. Nie zablokowała też wiadomości przychodzących z jego konta. Otrzymywał powiadomienie za każdym razem, gdy którąś otworzyła. Z datą i godziną odebrania. Podejrzewał jednak, że wcale ich nie czytała. Gdyby przeczytała chociaż jedną, musiałaby odpowiedzieć na wszystkie.

Abscondisti faciem Tuam 
A nobis…
Et allisisti nos 
In manu iniquitatis nostrae...!

            Nastrój w ostatnim tomie Podzielonych jest szczególnie ciężki. Autor praktycznie zrezygnował z przeplatania co bardziej makabrycznych fragmentów żartami czy wątkami miłosnymi dla obniżenia napięcia. Po makabrze następuje tylko jeszcze większa makabra. Jeśli chodzi o romantyzm, to został on generalnie ograniczony do pożegnania, straty i tęsknoty – chociaż oczywiście pod koniec para głównych bohaterów cudownie zmartwychwstaje. Fragmenty niemakabryczne nie mają już atmosfery przygody, jak we wcześniejszych tomach, ale powagi, należnej momentowi refleksji nad stanem cywilizacji zachodniej gdzieś pod koniec XXI wieku.

            Im bliżej zakończenia, tym więcej nostalgii, a jednocześnie pokoju w sercach bohaterów. Chociaż Lev trafia na OIOM z ciężkimi ranami postrzałowymi, a Connor zostaje rozłożony na części przez rekina przeszczepowego biznesu, to jednak nikt nie popada w rozpacz ani nie ogłasza końca świata. Wręcz przeciwnie. Najgorsze w końcu dopadło naszych bohaterów. Wreszcie można mieć jakąś nadzieję na przyszłość.

            Zakończenie nie jest może cudownym happy endem. Każdy z bohaterów został naznaczony przez lata niepewnej walki. Każdy stracił coś bezpowrotnie. A jednak wysiłki ludzi dobrej woli opłaciły się. Coś się zmieniło. Rodzicie dzieci w każdym wieku – zarówno ci, którzy już kiedyś podpisali zlecenie podzielenia własnego dziecka, jak i ci, którym zawsze się wydawało, że ten problem ich nie dotyczy – zaczęli zadawać sobie pytanie.

Co myśmy zrobili?

            Pytanie to zadają sobie także rodzice Connora, słynnego uciekiniera i legendarnego przywódcy uciekinierów, przyjaciela Leviego Caldera. Jak już wspominałem, w czwartym tomie Connor wpada w łapy szalonego łowcy narządów – tego samego, przed którym ratował go Levi w tomie drugim. Chłopak zostaje podzielony i wystawiony na czarnym rynku. Przyjaciele dowiadują się o tym. Postanawiają kupić podzielone ciało chłopaka i zlecić jego scalenie najlepszym specjalistom, jakich uda im się znaleźć.

Operacja się udaje.
Co miałaby się nie udać.
Nauka poszła do przodu, nie?

A poza tym, Connor ma dziewczynę.
Musi przeżyć, skoro ma dziewczynę.
Logiczne.

            Rodzice Connora, oczywiście, nic o tym wszystkim nie wiedzą. Mają świadomość, że ich syn jest oskarżony o kilka ataków terrorystycznych na ośrodki donacyjne (tak - chodzi o te ataki, których nie zorganizował) i że szuka go policja. Że jest legendą, tak jak ten jego popieprzony kumpel, Levi Calder. Że prawdopodobnie nigdy go nie zobaczą.

            Wiem doskonale, że zdań nie zaczynamy od „że”.
To dla efektu.
Just sayin’.

            Rodzice Connora wybierają się na wielką manifestację przeciwko oddawaniu dzieci na organy. Widzą, jak ich syn wchodzi na scenę o lasce (operacja scalenia całego ciała to nie wyrwanie zęba) i jak ogłasza początek końca ery podzielenia.

W końcu tłum ich rozpoznaje.
To oni!
Rodzice TEGO Connora!
Rozczłonkowywacze!

  Państwo Lassiter prawdopodobnie zostaliby rozczłonkowani przez manifestantów, gdyby ich syn nie zleciał w porę ze sceny i nie rzucił im się w ramiona, tym samym osłaniając ich własnym, scalonym ciałem – oczywiście, na oczach kamer całego świata.

… like he’ll never let them go.

            Pan Heretyk kończył czytać ostatni tom Podzielonych, popijając kawę po wypełnieniu swojego adwentowego postanowienia. Nie planował tego dnia udziału w żadnej manifestacji. Nie czekały na niego żadne sceny ani kamery. Miał czas. Uświadomił sobie, że dzień wcześniej był piątek. Oznaczało to, że następnego dnia mógł spać do południa. W niedzielę przecież nie było rorat. Szybko sprawdził swój grafik zajęć. Doszedł do wniosku, że tej soboty nie ma żadnej pracy, poza sprawdzaniem maili i stukaniem w klawiaturę laptopa.

Taką pracę można spokojnie wykonywać w pociągu.
Albo w busie.

            Dojechał na miejsce znacznie szybciej niż przewidywał. Znacznie szybciej, niż chciał. Uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co właściwie ma zrobić. Co powiedzieć, gdy już zrobi to, co ma zrobić. Wewnętrzny głos podpowiadał mu, że najlepszym rozwiązaniem całej tej sytuacji będzie szybki powrót do miasta. „Mnie tutaj nie było” – Pan Heretyk miał świadomość, że tę strategię odziedziczył po swoim tacie i że tkwiła w nim głęboko. Bardzo, bardzo głęboko.

Głos wewnętrzny to najlepszy przyjaciel człowieka.
Niestety, tym razem najlepszy przyjaciel Pana Heretyka nie przewidział jednej rzeczy.
Najbliższy bus do miasta odjeżdżał za dwie godziny.

Cudownie.
Nie pozostało nic innego, jak zapalić papierosa i ruszyć w stronę Grobowca.

            Przespaceruję się, powspominam, a potem wrócę na przystanek. Każdy musi czasem pospacerować i powspominać. To normalne. Spokojnie. Nie ma potrzeby zbliżania się do tego domu. Na pewno nie dzisiaj. Co by to dało? Nic by to nie dało. Poza tym, może jej wcale tam nie ma. Tylko gdzie niby miałaby pójść? Nie miała żadnych znajomych, nawet kotów nie dokarmiała. Ktoś by go chyba powiadomił, gdyby trafiła do szpitala? Nawet, jeśli tam jest, to prawdopodobnie w stanie uniemożliwiającym wszelką rozmowę. Prawdopodobnie będzie spać. Prawie na pewno doprowadziła dom do takiego stanu, że o żadnych odwiedzinach nie mogło być mowy, chyba pracownika z opieki społecznej.

- [M] Augustyn…?

O cholera.


- [A] Pani Janina Płatkowska? Filip Szuster, jestem kolegą pani syna. 

Wcale się nie zmieniła.

- [M] Kolega? Przepraszam, wygląda pan zupełnie jak on. Jak mój mąż…
- [A] Chyba mogę powiedzieć pani prawdę… Ja i pani syn jesteśmy przyrodnimi braćmi. 
- [M] Jesteś synem Adama?
- [A] Tak, jestem synem Adama Płatkowskiego. Ojciec nigdy się do mnie nie przyznał, dlatego noszę nazwisko po mamie, Teresie Szuster. 
- [M] Teresa… nigdy nie słyszałam o żadnej Teresie. Ale to nic dziwnego. Nie znałam swojego męża…
- [A] Ja i Augustyn spotkaliśmy się w liceum. Jestem tylko rok młodszy od niego. Przez przypadek wybrałem tę samą szkołę średnią, co on, wyobraża pani sobie? Już w pierwszym semestrze dowiedziałem się, że mam sobowtóra w drugiej klasie. Na początku się z tego śmiałem…
- [M] Mojemu chłopcu stało się coś złego…?
- [A] Nie, nie!... U niego wszystko w porządku. 
- [M] To on cię do mnie wysłał?
- [A] Prawdę mówiąc, Augustyn nie wie, że tu jestem. Ale przychodzę do pani w jego sprawie.
- [M] Wpadł w jakieś kłopoty?
- [A] Wręcz przeciwnie! Ten rok ułożył mu się wspaniale. Najpierw w lipcu obronił pracę magisterską, z wyróżnieniem i w pierwszym terminie. Miesiąc później zerwał z taką jedną panną. Mieszkał z nią dwa lata.
- [M] Bez ślubu?
- [A] Bez ślubu, wyobraża sobie pani? Powtarzałem mu, że marnuje sobie życie z tą dziewczyną. Na szczęście poszedł po rozum do głowy – ten związek to już przeszłość. 
- [M] Kochał ją…?

Szczerze?
Nigdy się nad tym nie zastanawiał.

- [A] Nie, raczej nie. Przyzwyczaił się do niej, to wszystko. Teraz ma na oku znacznie lepszą partię. Piękna, pobożna, mądra. Studiuje psychologię.
- [M] To chyba dobrze. 
- [A] Zdecydowanie dobrze!
- [M] Z czego się utrzymuje?
- [A] Mówiłem pani, dziewczyna studiuje psychologię. Jest na utrzymaniu rodziców. 
- [M] Nie dziewczyna. Mój syn.
- [A] Pracuje u ojca w redakcji. We dwóch wynajmujemy mieszkanie. Doskonale sobie radzimy. 
- [M] A ty, Filipie? Czym się zajmujesz? 
- [A] Jeszcze studiuję. Dokładam się do mieszkania ze stypendium. 
- [M] Musisz być zdolnym studentem.
- [A] Na uczelniach ekonomicznych dają wysokie stypendia. To wszystko.
- [M] Masz jakąś wybrankę serca?
- [A]  Właśnie od dłuższego czasu podoba mi się pewna dziewczyna. Jest samotną matką i doskonale sobie radzi! Niestety, ona chyba nie widzi swojej przyszłości ze mną.
- [M] Chciałaby wrócić do ojca dziecka, tak?
- [A] Być może. Ale to niemożliwe, ojciec jej córeczki nie żyje od kilku lat. 
- [M] Musisz dać jej trochę czasu. Najwyraźniej nie jest jeszcze gotowa na nową miłość.
- [A] Z całym szacunkiem… facet zmarł siedem lat temu. Jeśli po siedmiu latach dalej nie jest gotowa, to czy kiedykolwiek będzie?
- [M] Nie chciałabym odbierać ci nadziei… ale tak, możliwe, że nigdy nie będzie gotowa. Nie miej o to do niej pretensji. Spotkała ją wielką tragedia.

No tak. Tragedia.
Pocieszające.


poniedziałek, 6 sierpnia 2018

21. Artykuł

Pan Heretyk mógł sobie pogratulować.
Napisał artykuł i udało mu się wkurzyć obie strony.

Strona lewacka, reprezentowana przez ojca Pana Heretyka, poczuła się dotknięta twierdzeniem Pana Heretyka, że człowiek nie może nie być człowiekiem. Może być dzieckiem lub dorosłym. Kobietą lub mężczyzną. Może być bardziej lub mniej podobny do innych w tym samym wieku i tej samej płci pod względem fizycznym lub intelektualnym. 

Ale jeśli jest człowiekiem, to jest człowiekiem.

Człowiekiem, a nie ludzką komórką.
Człowiekiem, a nie produktem zapłodnienia.
Człowiekiem, a nie materiałem biologicznym do badań.
Pan Heretyk był przekonany, że jest to sprawa oczywista. Przynajmniej od czasu, gdy ludzkości udało się zrozumieć proces zapłodnienia. Od czasów prehistorycznych wiemy, że do powstania nowego człowieka potrzeba kontaktu fizycznego dorosłego mężczyzny z dorosłą kobietą, jednak sam proces zapłodnienia długo pozostawał dla nas zagadką. Popularna teoria głosiła, że dziecko powstaje na tej samej zasadzie, na jakiej roślinka powstaje z nasionka czy pestki. Męska sperma miała być nasionkiem, natomiast ciało kobiety pełniło rolę ziemi. W tej sytuacji pytanie o to, kiedy tak naprawdę zaczyna się życie człowieka, było nawet dość zasadne. Kiedy można powiedzieć, że pestka nie jest już pestką drzewa X, ale nowym drzewem Y? 
Naukowcy tamtych czasów tłumaczyli, że na samym początku nasienie jest tylko nieożywionym materiałem. W odpowiednich warunkach materiał ten ulega przemianie - przybiera formę małego zwierzęcia (na przykład u psów czy bydła) lub małego człowieka (u ludzi). Gdy materiał jest już wystarczająco ukształtowany, nowy organizm otrzymuje duszę. Jeśli chodzi o duszę, to mamy dwie teorie. Kreacjoniści twierdzą, że Bóg zsyła ją bezpośrednio do ukształtowanego, ale jeszcze nieożywionego ciałka w brzuchu mamy. Znowu traducjaniści uważają, że tak jak ciało dziecka powstaje z męskiego nasienia, tak też dusza dziecka powstaje z jakiejś części duszy ojca, która w jakiś sposób przeszła do brzucha mamy wraz z nasieniem (teoria dość mętna, ale nawet sensowna w kontekście dogmatu o grzechu pierworodnym). Tak czy inaczej, wraz z duszą nowy organizm otrzymuje życie, to znaczy zaczyna się poruszać, a tym samym staje się odrębnym bytem. 
Mówiąc krótko - kiedy mama poczuje, że "produkt zapłodnienia" zaczął się poruszać, wtedy może mieć pewność, że proces powstawania nowego człowieka w niej zakończył się pomyślnie. Nieożywiony twór w jej brzuchu przyjął już kształt ludzki i właśnie przestał być nieożywiony.
Nauka poszła do przodu. Dziś wiemy, że starożytne bajki o ziarenku w doniczce to poziom bociana i kapusty. Nowy organizm nie powstaje z męskiego nasienia, tylko z połączenia męskiej i żeńskiej gamety. Połączenie to nazywamy zapłodnieniem. Zapłodnienie jest to proces dość skomplikowany, trwający wiele godzin. W wyniku tego procesu powstaje zygota. 

Zygota jest to istota żywa na najwcześniejszym, najbardziej prymitywnym etapie rozwoju. 
Zygota nie jest częścią ojca.
Zygota nie jest częścią matki. 
Zygota nie jest nieożywionym materiałem, który można wykorzystać do zabawy jak plastelinę.

Zygota jest nową istotą żywą.

Czy zygota posiada duszę? Zagadnienie to jest z pewnością szalenie ciekawe dla osób zajmujących się duszami, to jest dla filozofów i teologów. Ginekolog, weterynarz, biolog czy genetyk także może być tym tematem zainteresowany, jeśli jest jednocześnie filozofem lub teologiem. Tak czy inaczej, nie wydaje się, żeby wiedza teologiczna czy filozoficzna była koniecznie potrzebna do pracy z organizmami na najwcześniejszych stadiach rozwojowych. Ginekolog nie musi wiedzieć, czy dusza embrionu, którego właśnie planuje wylać do kanalizacji albo zamrozić, ulegnie zniszczeniu wraz z ciałem, zjednoczy się z Brahmanem czy też zostanie radośnie powitana przez Szymona Piotra. 

Powinien jednak wiedzieć, czy na jego szalce znajduje się bakteria, komórka skóry, czy człowiek. 

Tata Heretyka uważał, że sprawa wcale nie jest taka oczywista. Twierdził, że profesjonalny dziennikarz nie powinien wypowiadać się na tematy światopoglądowe. Wydawał się nie rozumieć, że kryteria przynależności do gatunku homo sapiens nie są zależne od preferencji politycznych czytelników jego czasopisma.

W ten sposób mojemu artykułowi udało się wkurzyć lewą stronę.
Czy to znaczy, że strona prawa przywitała ten tekst oklaskami? 
Ależ skąd! 

Prawa strona, reprezentowana przez Tinę, uznała mój tekst za obrzydliwy i manipulatorski. Fajnie, że na początku przypomniałem czytelnikom o człowieczeństwie embrionu. Najgorzej, że nie uznałem tego człowieczeństwa za dar - a raczej za przekleństwo. 

Stwierdziłem, że pro-liferzy mają rację, gdy twierdzą, że ludzie w pełni rozwinięci powinni solidaryzować się z ludźmi rozwijającymi się. Ośmieliłem się również zauważyć, że życie człowieka - od zarodka do staruszka - to sama nędza i marność nad marnościami. 

Aborterzy pytają, czy życie płodów z anencefalią (bezmózgowiem) jest warte przeżycia. Moim zdaniem, problem jest źle postawiony. Pierwsze, co trzeba ustalić, to czy życie ludzkie w ogóle jest warte przeżycia. Moim zdaniem, konsekwentny zwolennik aborcjonizmu powinien być równocześnie antynatalistą. Antynataliści to skrajny odłam pesymistów. Ich zdaniem, sam fakt pojawienia się nowej istoty czującej  - zwierzęcia lub człowieka - na świecie po grzechu pierworodnym to dodatkowe i całkowicie niepotrzebne cierpienie. Sprowadzić kogoś na ten świat to tyle, co tego kogoś skrzywdzić. Oczywiście, nie oznacza to, że teraz powinniśmy likwidować te istoty czujące - zwierzęta i ludzi - którzy mieli pecha zaistnieć. Paradoks polega na tym, że zlikwidowanie istoty czującej to żadne zadośćuczynienie. Byłaby to po prostu jeszcze jedna krzywda i niesprawiedliwość, jakiej nasz pechowiec doświadczy na tym pechowym świecie. Moralność zabrania dokładania krzywd i niesprawiedliwości innym istotom czującym - tym, którzy jadą z nami na tym samym popsutym wózku. Zdaniem antynatalistów, powinniśmy unikać sprowadzania na ten świat kolejnych pechowców oraz dobijania tych, którzy już istnieją. 

- [T] Chłopie, to jest totalny bezsens! Masz tam w ustawieniach opcję "logiczne myślenie"? Krzywda jest wtedy i tylko wtedy, gdy ktoś ma się gorzej, niż mógłby się mieć. Mały kotek czy mały człowiek, który właśnie został poczęty, nie mógłby być ani w lepszej, ani w gorszej sytuacji, niż jest teraz. Mógłby nie zaistnieć, ale nie mógłby być w innym stanie, niż jest teraz. Żeby zostać skrzywdzonym, trzeba najpierw zaistnieć, a potem doświadczyć czegoś złego. Zarodek, który już istnieje, może zostać skrzywdzony, na przykład przez alkohol albo tabletkę wczesnoporonną. Toksyczna substancja może sprawić, że będzie się rozwijał gorzej, niż mógłby się rozwijać. Ta substancja ma negatywny wpływ na dziecko. Wyjaśnij mi, jak coś może mieć negatywny wpływ na kogoś, kto jeszcze nie zaistniał?
- [A] Właśnie w tym rzecz. Nie można skrzywdzić kogoś, kogo jeszcze nie ma. Co do tych, którzy już są, to wiemy z doświadczenia, że bez przerwy spotykają ich rzeczy, które mają na nich zły wpływ. Dotyczy to każdego, nawet zarodka na najwcześniejszym etapie rozwoju. Już na etapie pierwszych podziałów komórkowych może nas spotykać szereg nieszczęść, prowadzących do obumarcia lub nieodwracalnych szkód. Nic złego się nie stanie, jeśli do poczęcia nie dojdzie. Wypijemy kawkę i nie było sprawy. Jeśli natomiast doprowadzimy do zaistnienia nowego człowieka, to ściągniemy na siebie olbrzymią odpowiedzialność. Zapewnienie tej nowej istotce jedzenia i bezpieczeństwa przez kolejne dwadzieścia lat będzie jednym z łatwiejszych zadań, przed jakimi zostaniemy postawieni. Jej życie znajdzie się całkowicie w naszych rękach - w rękach istot tak nędznych, że ledwo ogarniających własną egzystencję. Nie mówiąc już o tym, że jeśli uda się  jej przejść w miarę szczęśliwie przez wszystkie stadia rozwojowe, wyrośnie z niej coś podobnego do nas - "ludzi słabych i żyjących krótko, zbyt lichych by pojąć sprawiedliwość i prawa". 
- [T] Jak słucham takich bzdur, to zaczynam rozumieć, o co chodziło twórcom Świętej Inkwizycji. Wykorzystywanie Pisma przez popieprzonych filozofów, takich jak ty, to szczyt bezczelności! 
- [A] W moim zawodzie bezczelność to podstawa. W każdym razie, jedno nie ulega wątpliwości. Nikt nie ma obowiązku powoływania kogokolwiek do istnienia, jednak ci, którzy się na coś takiego decydują, stąpają po cienkim lodzie. Czasem tak cienkim, że w sumie zaczynają tonąć, zanim jeszcze staną porządnie na tafli. Jeśli popatrzymy na to w ten sposób, szybko dojdziemy do wniosku, że tworzenie kolejnych zygot, to jest kolejnych osób, nie jest koniecznie najlepszym pomysłem. 
- [T] Wiesz co? Właśnie doszłam do wniosku, że niekoniecznie najlepszym pomysłem jest rozpoczynanie rozmowy z niektórymi ludźmi. Na przykład z tobą.

Gratulacje.
Tak się wkurza obie strony. 

piątek, 3 sierpnia 2018

20. Reasons Why


"Strach przed nieżyciem to dogłębny, trwały lęk przed patrzeniem, jak twój potencjał ulega rozkładowi i zmienia się w nieodwracalne rozczarowanie, gdy "powinno być" zostaje zgniecione przez to, co jest. [...] Martwe dzieci stawia się na piedestale, a te chore psychicznie zamiata się pod dywan."

/Neal Shusterman, Głębia Challengera/

***

Dlaczego Składanie Dzieci w Ofierze Jest Niemoralne - Dziesięć Powodów 

1. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. 

2. Imię Boże to JHWH - nie Moloch. 

3. Martwi są jak Jehowi - niczego nie świętują. 

Nawet halloween. To żywi bawią się w halloween.

4. Byt osobowy nabiera prawa do szacunku z chwilą zaistnienia. 

W przypadku człowieka - z chwilą poczęcia. 

5. Nie zabijaj.

6. Homo sapiens to gatunek chroniony, bezwzględnie wyłączony z handlu. 

7. Nie kradnij. 

8. To, co zwiemy "zabójstwem", pod inną nazwą równie by przerażało. 

9. Nie twoje organy - nie twoja własność. 

10. Levi nie zaklaskał. 

Levi Calder to bohater serii Podzieleni Neala Shustermana. Wychowany w bogatej rodzinie heretyckiej, jest dziesiątym dzieckiem swoich rodziców i ma zostać złożony w ofierze jako dziesięcina. Gwoli ścisłości - status Leva jako dziesiątego dziecka w rodzinie jest trochę naciągany, gdyż połowa dzieciaków państwa Calder została przysposobiona, a nie spłodzona. Ale to szczegół.  Chłopak, jako Dziesięciorodny, od najmłodszych lat jest przygotowywany na dzień, gdy zostanie odesłany do ośrodka donacyjnego, gdzie pobiorą od niego narządy do przeszczepu dla ludzi dość bogatych, by zapłacić za narząd od Dziesięciorodnego (każdy wie, że Dziesięciorodni to dawcy lepszego sortu - w ofierze składa się przecież to, co najlepsze).

Dzień po swoich trzynastych urodzinach - w drodze do ośrodka, gdzie ma spełnić swoje powołanie - Lev zostaje porwany przez dwoje szesnastolatków. Chłopak i dziewczyna, jak się okazuje, są uciekinierami, również przeznaczonymi na organy, którzy jednak żadnego powołania spełniać nie zamierzają. Lev szybko orientuje się, że to dawcy "gorszego sortu" - chłopak stwarzał problemy wychowawcze, a dziewczyna była sierotą pod opieką państwa. Są nieobliczalni, a poza tym niczego nie rozumieją - twierdzą, że to nie porwanie, że chcą uratować Leviemu życie. Gdy tylko nadarza się okazja, Dziesięciorodny ucieka swoim porywaczom, by wykonać telefon do ukochanego pastora.

A pastor mówi, że ma uciekać.
Że rodzice uznają jego zniknięcie za wolę Bożą.
Że nikt nie będzie zadawał pytań o dziecko złożone w ofierze.
Że teraz może być, kim tylko chce.
Cudownie.

Samotny, niezrozumiany i coraz bardziej wściekły trzynastolatek przyłącza się w końcu do Klakierów. Klakierzy to nastoletni terroryści. Wprowadzają do swego organizmu substancje wybuchowe i stają się chodzącymi bombami. Jedno klaśnięcie i detonacja.

Lev został Klakierem.
Ale nie zaklaskał.

Był świadkiem detonacji Klakierów, którzy poszli z nim na umówione miejsce. Miał  zaklaskać i wybuchnąć zaraz po nich. Widział, jak z ruin po wybuchu podnosi się szesnastolatek - chłopak, który go kiedyś porwał. Connor stracił rękę i oko, ale zachował pozostałe części ciała. Dziewczyna Connora, Risa - ta, która uczestniczyła w porwaniu Leva - też była w tym przeklętym miejscu i potrzebowała pomocy. Wylądowała z przerwanym rdzeniem kręgowym, ale przeżyła.
Dlatego Lev nie zaklaskał.

Oddał się w ręce policji. 
Przeszedł kilka serii transfuzji, by pozbyć się substancji wybuchowej z organizmu.
Substancja była w jego ciele dość długo, by na dobre zahamować jego rozwój fizyczny.
Przeżył akcję odwetową Klakierów, którzy w ramach zemsty zabili jego ukochanego Pastora.
Rodzina wyrzekła się go.

Jeszcze przez długi czas żył z poczuciem winy i wyobcowania, które kazało mu wciąż i wciąż narażać życie w walce przeciwko systemowi, zezwalającemu na coś takiego jak składanie dzieci w ofierze czy oddawanie niechcianych nastolatków na organy. Nic już nie mogło zapewnić mu spokoju. Próbował wszystkiego. Praca na rzecz tajnej organizacji, specjalizującej się w psychoterapii "dziesięcinowych" dzieci, cudem uratowanych z transportu do ośrodka donacyjnego. Potem poszukiwania Connora, zakończone brawurową akcją ratunkową (porywacz-uciekinier w międzyczasie został szefem całej wspólnoty bezdomnych nastolatków i ściągnął na siebie uwagę niewłaściwych ludzi - gdyby nie Lev, dostałby się w łapy policji albo szalonego łowcy narządów). W końcu misterny plan zaangażowania zjednoczonych plemion indiańskich, dotąd izolujących się od reszty społeczeństwa za murami rezerwatów, w walkę z przeszczepowym biznesem. Żaden z tych projektów nie dał mu tego, czego szukał - pokoju serca. Aż do nieudanego aktu "samobójstwa dla sprawy" w ostatnim tomie. 

Levi każe wytatuować sobie na całym ciele nazwiska randomowych ofiar przeszczepowego biznesu, po czym jedzie do stolicy, by tam, na scenie, w obecności kamer, udawać Klakiera i sprowokować policję do użycia broni. Drobny, słodki, bezbronny chłopczyk, zastrzelony przez złych policjantów - ofiara zbiorowego lęku przed nastolatkami, który doprowadzał rodziców do podpisania dokumentów i oddania dziecka na ograny. Tego potrzebowało społeczeństwo. Wstrząsu. Ofiary. 

To prawda, chłopczyk dziwnie wyglądał. Był cały w tatuażach, w samej bieliźnie. Wdarł się na scenę poza programem. Mógł być terrorystą. 

Ale nie zaklaskał. 

Lev przeżył swoje nieudane samobójstwo przed kamerami.
Dostał nerkę od swej rówieśniczki - katoliczki.
Dziewczyna od małego pragnęła zostać Dziesięciorodną, ale dzięki Leviemu przeszło jej.
Oddała szpik bratu choremu na białaczkę i nerkę dla Leva.
Resztę organów zostawiła dla siebie. 

Lev nie zaklaskał. 
Został adoptowany przez rodzinę indiańską, która wcześniej straciła syna.